Polacy we Francji w drugiej połowie XVIII wieku
DE EN PL
Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie

Pasaż Wiedzy

Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie

Polacy we Francji w drugiej połowie XVIII wieku Piotr Ugniewski

Najbardziej znanym Polakiem, który odwiedził Paryż w drugiej połowie XVIII wieku był niewątpliwie Stanisław Antoni Poniatowski, późniejszy król Polski. Spędził w stolicy Francji pół roku na przełomie lat 1753 – 1754. Wrażenia z tego pobytu zawarł w spisanych po latach po francusku pamiętnikach. Jego opis podróży do Francji ogranicza się w zasadzie  do stolicy i dwóch podmiejskich rezydencji dworu królewskiego – Wersalu i Fontainebleau. Mało w nim wzmianek o mieście jako takim, jego architekturze, osobliwościach a przede wszystkim mieszkańcach. Przedmiotem opisu są przede wszystkim ludzie – postacie życia towarzyskiego, osobistości publiczne; przedmiotem refleksji obyczaje towarzyskiej elity, relacje międzyludzkie. Miejsce obserwacji to przede wszystkim salon Panie Geoffrin przy ulicy Saint Honoré, gdzie podczas środowych wieczorów pojawiał się „cały” Paryż. Starosta przemyski już wtedy pojawił się tam zarekomendowany przez swego ojca Stanisława, który znał Paryż od czasu swej ambasady w imieniu Augusta III w latach 1741 – 1742. Na kartach pamiętników król skreślił sugestywny portret swej znacznie od siebie starszej gospodyni, a przy okazji jej córki. „(…) musiałem po trzech dniach wracać do Paryża [ z Pontoise – PU] z panią de la Ferté-Imbault, już wtenczas trochę głuchą, wielomówną i żartującą ze swej gadatliwości, a w gruncie dobrą i miłą osobą. Mieszkała ona razem ze swą matką, której jest jedynaczką, a która robi jej wiele dobrego i szanuje ją prawdziwie, ale nie lubi wcale jej towarzystwa. Pani Geoffrin mówiła mi nieraz: „Moja córka ma dobry charakter i rozum, ale nadajemy się do siebie jak koza i karp, toteż, lubiąc obydwie, rad byłem szczerze nie widzieć ich razem, bo pani Geoffrin w dobrym humorze i ta sama pani Geoffrin zamglona jakimś kaprysem, to jak najpogodniejsze niebo w najszczęśliwszym klimacie i groźna zawierucha sfer najmniej umiarkowanych. Niezwykła ta kobieta otoczona od lat czterdziestu wyłącznym prawie uszanowaniem wszystkich niemal osób świecących we Francji zasługą, talentem lub pięknością, zawdzięcza to urokowi swego umysłu, usługom przez się oddawanym z gorącym sercem a z rzadką zręcznością i licznym prawdziwie szlachetnym postępkom. (…) Licząc już lat siedemdziesiąt chodzi piechotą, pisze, służy przyjaciołom, łaje ich nawet i tyranizuje z taką żywością, jak przed trzydziestu laty. Największą ma pretensję do głębokiej znajomości ludzi, a chociaż w tym, jak i w kwestiach artystycznych zdarzało jej się mylić, biada człowiekowi, który by jej dał poczuć, że złapał ją na podobnej omyłce. Nadzwyczajna żywość szczególną nadaje siłę jej pochwałom i naganom, unosi ją nieraz, a jednak pomimo całej żywości pani Geoffrin umiała zawsze sprawować się dobrze, utrzymać interesa w porządku i nawet zręcznie zjednywać sobie możnych tego świata oraz wszelkiego rodzaju znakomitości”.

Znajomości zawarte przez młodego Poniatowskiego w salonie Pani Geoffrin nie były tylko błahej towarzyskiej natury. Na kartach pamiętników odnajdujemy dwa szkice o wybitnych intelektualistach francuskich tej epoki. „Poznałem u niej prezesa [parlamentu w Bordeaux] Montesquieu – pisze król o spotkaniu ze sławnym już wtedy autorem Listów perskich i O duchu praw – który miał dla niej wiele przyjaźni, ale nie był wcale jej czcicielem (…). Nie zapomnę nigdy, żem słyszał u niej tego sławnego człowieka, śpiewającego ułożoną przez siebie piosenkę do sławnej księżny de la Vallière, co to uchodziła za młodą i piękną aż do pięćdziesięciu siedmiu lat; ją samą też widywałem u  pani Geoffrin, jej przyjaciółki od lat trzydziestu. Trzeba było tak dobrze i poufale znać prezesa Montesquieu, jak go znała pani Geoffrin, żeby w nim przełamać nadzwyczajną prostotę, nieśmiałość i skromność, które go okrywały niby zasłona, a nieraz wprawiały go nawet w zakłopotanie; zdawał się nie wiedzieć zupełnie o poważaniu, jakie wzbudzała powszechnie sława jego dzieł. Pani Geoffrin pozwalała mi czasem jadać u siebie obiady, kiedy miewała u swego stołu kilku uczonych; miałem szczęście spotkać tam żyjącego jeszcze Fontenelle’a [pisarza, który zmarł w roku 1757 dożywszy stu lat – PU], pani Geoffrin stawiała przy nim mały żelazny piecyk, aby go utrzymać w temperaturze, jakiej potrzebował do życia przy swoich 96-97 latach. Przyzwyczaiłem się kiedyś u babki rozmawiać z głuchymi; przy tym należy nie tyle krzyczeć, ile wymawiać wyrazy powoli i dobitnie; temu zawdzięczam klika pochlebnych bardzo dla mnie rozmów z Fontenelle’em. Zachował on do schyłku życia ów rodzaj kokieterii myślowej i przesady w wysłowieniu, jakimi się odznaczał za swoich najlepszych czasów. Raz zapytał mnie bardzo poważnie, czy umiem równie dobrze po polsku jak po francusku?”.

Dla młodego polskiego magnata obyczajowość mieszkańców Paryża była niekiedy zaskakująca, ale dzięki jej obserwacji mógł on oswoić się z odmiennością, nieznaną mieszkańcom polskich i litewskich dworów szlacheckich i pałaców magnackich. „Nie mogę sobie odmówić tu wzmianki – usprawiedliwiał się autor pamiętników – o pewnym człowieku zbyt dziwnym, by można go było pominąć. Jest nim książę de Gèvres, ówczesny gubernator Paryża. Zostałem mu przedstawiony w południe. Leżał w łóżku, którego firanki, z obu stron podniesione, przywiązane były do ściany, jakby u kobiety zaczynającej już przy końcu słabości przyjmować gości u siebie. Miał lat 60, nosił czepiec kobiecy zawiązany pod brodą i w danej chwili robił czółenkiem jakąś robótkę. I ten człowiek dawniej prowadził wojnę, a zniewieściałe jego nawyknienia nie dziwiły nikogo, owszem, ogół był zeń zadowolony”. Obserwacja tego oryginała doprowadziła Poniatowskiego do refleksji: „Powiedziałem sobie: człowiek podróżuje po to, aby u innych widzieć to, czego u siebie nie może zobaczyć, pozory zaś mylą, i trzeba nauczyć się nie dziwić niczemu”.

Uwagę przyszłego polskiego króla zwrócił książę Conti, którego aspiracje do polskiej korony legły u podstaw tzw. „sekretu” Ludwika XV, czyli równoległego odgałęzienia do oficjalnej dyplomacji francuskiej. „Przez pewien przeciąg czasu książę Conti stale, co tydzień, pracował z królem bez najmniejszego w tym udziału ministrów, nie bardzo mu podobno zazdroszczących tego, bo przewidywali, że zbieg rozmaitych okoliczności nie pozwoli temu księciu osiągnąć polskiej korony. Wtedy jednak tak był zajęty tą myślą, że jakiś żartowniś powiedział, że książę Conti w trzy dni po sądzie ostatecznym jeszcze będzie przemyśliwał nad sposobami zostania królem polskim. Postanowił sobie okazywać jak największą uprzejmość każdemu Polakowi przybyłemu do Francji. Dla mnie też był najłaskawszym, co pozwoliło mi go widywać często i z bliska. Pomimo zasad popularnych, jakimi zrazu się popisywał, zdradzał czasem w sobie rysy charakteru, pokazujące, że Polska miałaby w nim króla, który chciałby być panem w całym znaczeniu tego wyrazu. Zresztą w towarzystwie uprzejmy i miły, lubiący wesołość, wygodę i liczne u siebie zebrania, w rozmowie wydał mi się człowiekiem nie tylko dużo umiejącym, ale nawet pracowitym i pilnym; chociaż wielu ludzi we Francji nie lubiło go, widząc w nim niedobry charakter, prawie wszyscy jednak przyznawali mu wyższe zdolności i talenta. Najdziwniejszym zdawało mi się, że chociaż wszyscy przypisywali mu podczas wojny najzuchwalsze projekty, niektórzy powątpiewali jednak o jego osobistej dzielności”.

Nawet popełniane niechcąco gafy, wytykane mu bezlitośnie przez panią Geoffrin, stanowiły dla Poniatowskiego materiał do głębokich refleksji o naturze relacji międzyludzkich w kraju, który odwiedzał. „Jakkolwiek te wymówki – snuł swoje rozważania ówczesny starosta przemyski – zdawały mi się wówczas nieusprawiedliwionymi, później zrozumiałem, że w świecie takim, jak paryski, gdzie tylu ludzi przez całe życie zajmuje się niczym, wielką przywiązują cenę do wyłącznej znajomości mnóstwa drobnostek, nowych wyrażeń, pewnych historyjek, pewnych w życiu z ludźmi sposobików, które wyodrębniają ten świat z tłumu cudzoziemców, podnosząc w ich oczach wykwintność obyczajów francuskich. Trzeba szanować te tajemnice, trzeba stopniami dokupywać się wtajemniczenia; dobrze jest wiedzieć to wszystko dla uniknięcia niedorzeczności, ale również potrzeba czasem udawać, że się nie ma o tym pojęcia, aby mieć zasługę pokory w oczach tych, których uznaje się za mistrzów, prosząc ich o naukę. Cudzoziemiec, występujący pierwszy raz w Paryżu, bardziej niż w każdej innej stolicy powinien udawać, że się ma za niższego od niezrównanych inteligencji, jakie go zamieszkują, bo te lubią grać rolę protektorów”.   

Obowiązki towarzyskie, którym podlegał młody Poniatowski były czasem dla niego uciążliwe, jak na przykład nie lubiana przez niego gra w karty. Skarżył się nawet, że „co wieczór wracałem znużony do domu, i czułem, że się ostatecznie nudzę; zmieniło się to jednak, i kiedy po pięciu miesiącach odebrałem rozkaz udania się do Anglii, spostrzegłem, że żal mi przecie rozstawać się z Paryżem”.

Wydaje się więc, że na koniec swego pobytu w Paryżu Poniatowski zdał sobie sprawę z rzeczy, które go tam uwiodły. „Zdaje mi się, reasumował swoją wizytę we Francji starosta przemyski, iż kobiety francuskie pomimo całej swej pozornej lekkości, więcej mają gruntu w charakterze od mężczyzn; a że powabem ukształcenia przewyższają wszystkie inne kobiety, że stroje, mody wszelkie wynalazki rozkoszy i gustu podwajają niejako ich życie, więc niepodobna prawie uniknąć czarownego ich wpływu, któremu w końcu najsurowsze ulegają dusze, i nie zapragnąć żyć wpośród narodu nieraz serdecznego a łatwego w pożyciu i prawie zawsze wesołego; gdzie lud jest prawdziwie dobry, mieszczaństwo pracowite i przemyślne, i gdzie, przy całej powierzchownej lekkości, napotyka się mnóstwo najszanowniejszych w każdym rodzaju przykładów”.

Pochwały te Poniatowski konkluduje w sposób całkowicie zbieżny z opinią sformułowaną przez francuskich emigrantów, którzy pół wieku później odwiedzili Polskę – Anotai Malfillâtre’a. „(…) dodać do tego należy rodzaj powinowactwa w dobrych i złych skłonnościach, jakiemu zawdzięczamy ściślejszą miedzy Polakami i Francuzami sympatię, bardzo oczywistą i dawno stwierdzoną, i której zaprzeczyć również niepodobna, jak i antypatii Polaków do swoich sąsiadów. Była ona i dla mnie jednym więcej argumentem na korzyść Paryża”.

Paryż programowo ominął w swym opisie inny polski podróżnik August Fryderyk Moszyński. Mógł być w stolicy Francji podczas swej pierwszej podróży z roku 1747, ale nie jest to pewne. W swoją drugą i ostatnią podróż do Francji wyruszył w roku 1784. Moszyński, niemal równolatek ostatniego króla Polski, był jego przyjacielem. W początkach panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego odegrał wielką rolę w jego mecenacie artystycznym jako dyrektor królewskich budowli oraz teatru. Jego pasja kolekcjonerska, którą dzielił  z królem, przyczyniła się do popadnięcia w długi i kłopoty rodzinne. Znękany nimi podstarzały erudyta postanowił, za przyzwoleniem Stanisława Augusta, udać się w podróż na południe Francji i do Włoch. Do tych ostatnich marzył także dotrzeć Poniatowski, ale jemu nie dane było spełnienie tego marzenia. Włochy były wówczas modnym celem podróży, zwłaszcza dla kolekcjonerów starożytności, takich jak Moszyński. Trasa jego podróży przebiegała przez Kraków, Pragę, Norymbergę, Strasburg, Lyon, Vienne, Avignon, Nîmes, Arles, Marsylię, Tulon i Niceę. Stamtąd statkiem Moszyński dotarł do Geniu w marcu 1785 roku i kontynuował swoją podróż aż do Padwy, gdzie znalazła go śmierć w czerwcu 1786 roku. Pozostawił rękopiśmienny dziennik owej podróży, pisany po francusku i wydany dopiero w wieku XX.

Dziennik Moszyńskiego odnotowuje nie tylko budowle i dzieła sztuki, ale także obserwacje życia codziennego i kulturalnego mieszkańców południa Francji, nawet tych niskiego stanu, którzy zupełnie prawie nie ciekawili Stanisława Antoniego Poniatowskiego.

Jak niemal każdy wykształcony Europejczyk tego czasu, Moszyński interesował się teatrem. Nie ominął więc w swym opisie teatru w Marsylii.  „W Marsylii wszystko, co się ogląda – notował swe wrażenia polski kolekcjoner i erudyta – jest pełne harmonii, a choć Aix leży stąd w odległości ośmiu mil, można by pomyśleć, że człowiek się znajduje pośród innego narodu. W Aix – wszystko smutne i opuszczone, nie słychać żadnego hałasu. Tutaj – wszystko jest wesołe, hałaśliwe, żywe, czynne. W trzeci dzień świąt byłem w teatrze, sala wypełniona po brzegi, chociaż dawano okropną tragedię Samsona. Wydawało mi się, że byłem na sabacie czarownic albo w bożnicy. Co za nieporządek! Co za hałas! Gwizdy, wrzawa, klaskanie! Nie usłyszałoby się nawet grzmotu, a cóż dopiero symfonii i muzyki w czasie antraktów. Podczas przedstawienia były niekiedy momenty najgłębszej ciszy, lecz przerywano je przy lada okazji. Nazajutrz poszedłem na to samo przedstawienie; było pełno jak poprzedniego dnia, ale najprawdopodobniej na parterze znajdował się odmienny rodzaj widzów, znacznie mniej hałasowano; za to oklaski były głośniejsze. Młoda i ładna aktorka, o słodkim głosie, występowała w operze Pańskie prawo. Wyglądała skromnie i niewinnie; gdy w sztuce zachwalano jej cnoty, parter oklaskiwał ją bez miary, natomiast powstawała przerażająca wrzawa, gdy takie same pochwały oddawano innym; ten fakt zda się świadczyć jednakże o pewnym rodzaju szacunku, jaki wzbudza cnota spotykana u osoby, o której nie sadzono, ze jej się oddaje. Należy pamiętać, że Marsylia uchodzi za jedno z miast Francji, gdzie rozwiązłość obyczajów sięga szczytu. W istocie na każdym kroku spotyka się na ulicach i widzi w oknach głowy przystrojone w sposób świadczący o zawodzie, jakiemu te osoby się oddają: przynajmniej wydaje się to dość daleko posuniętą kokieterią”.

Wzmianka o dwóch Polakach, którzy przewinęli się w ostatnich czasach przez Marsylię i obaj popadli w niej w kłopoty z powodu długów stała się dla Moszyńskiego pretekstem do refleksji o obecności Polaków za granicą w ogóle. Pierwszy z nich to konfederat barski Kazimierz Pułaski, skazany na śmierć zaocznie w Warszawie przez sąd sejmowy za planowanie zamachu na Stanisława Augusta; drugi to niesławnej pamięci prymas Gabriel Junosza Podoski. „W Marsyli – wspomina Moszyński – widziano słynnego Pułaskiego, który, gdy chciano zaaresztować księcia Podoskiego, zamiast pertraktować, chciał zacząć od wyrzucenia komisarza przez okno. Oglądano również [tegoż] księcia przybyłego z kochanką, który tu zmarł, i nie było z czego zapłacić jego pogrzebu. Przynajmniej tak podała do wiadomości <>. Widziano tu mnóstwo Polaków, których nie chwalą. Są chwile, gdy nie jestem rad, iż podałem się za Polaka tutaj i w innych miastach, bo reputacja, jaką cieszą się moi drodzy ziomkowie, z pewnością nie stanowi tytułu do szacunku we Francji”.

Moszyński patrzył przez ciemne okulary także na mieszkańców południa Francji, co pewnie wynikało po części z jego ogólnie depresyjnego stanu ducha. Ze szczególną dezaprobatą śledził wszelkie przejawy wybujałego południowego temperamentu. „Przykłady te przytaczam – twierdził polski podróżnik -  by ukazać charakter ludu marsylskiego; jest on ze wszem republikański i skory do buntu przy najmniejszym pozorze gwałcenia jego przywilejów. Słyszałem, jak się chwalili przywilejem nie posiadania w teatrze innych żołnierzy prócz straży miejskiej, a i ta jest dobrze ukryta. Klimatowi i morzu, po którym ten lud bezustannie podróżuje, należy przypisać ową egzaltację umysłów, które w innych miastach, jakie widziałem, są łagodne, a nawet uniżone, od czasu gdy wzmaga się autorytet rządu.

Na naradzie, jaka odbyła się parę dni temu w magistracie, zdecydowano, że zdwoją straż, oświetlą ulice i będą je zamiatać dwa razy dziennie. Lud wyniośle nie pochwala tych zarządzeń; przeszkadzają mu. Jednocześnie ten sam magistrat nie odważył się zarządzić, aby wypędzono z ulic żebraków, od których się one mrowią. Prawdopodobnie stałoby się to przyczyną buntu. Co do żebraków, to w karnawale pewien artysta przebrał się za żebraka i w ciągu dnia zebrał pięćdziesiąt funtów. Dowodziłoby to występku, na jaki ci ludzie zamieniają cnotę miłosierdzia, posuniętą tu, jak widać, daleko”.

Te gorzkie refleksje dyktował nie tylko, jak się wydaje, stan nastroju Moszyńskiego. Widać w nich także obawę przedstawiciela społecznej elity przed wzmagającą się buntowniczą, nieprzewidywalną aktywnością ludu, co wydaje się świadczyć o wyczuciu przez polskiego podróżnika nadchodzącej fali rewolucji.

Informujemy, iż w celu optymalizacji treści dostępnych na naszej stronie internetowej oraz dostosowania ich do Państwa indywidualnych potrzeb korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach końcowych Użytkowników. Pliki cookies mogą Państwo kontrolować za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Dalsze korzystanie z naszej strony internetowej, bez zmiany ustawień przeglądarki internetowej oznacza, iż akceptują Państwo stosowanie plików cookies. Potwierdzam, że aktualne ustawienia mojej przeglądarki są zgodne z moimi preferencjami w zakresie stosowania plików cookies. Celem uzyskania pełnej wiedzy i komfortu w odniesieniu do używania przez nas plików cookies prosimy o zapoznanie się z naszą Polityką prywatności.

✓ Rozumiem