© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie

Morysin, czyli zmagania kultury i natury

Koniec XVIII w. był okresem dla Polski tragicznym – ale jakby na przekór późniejszej frazie Słowackiego „Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy” – stał się również okresem bezprzykładnego rozwoju sztuki ogrodowej. Te same wielkie rody magnackie, które przyczyniły się do upadku całego kraju, w tym samym czasie, pod wpływem nowej mody z Anglii, stworzyły kilka wspaniałych założeń parkowych. Pierwsze z nich powstały w okolicach Warszawy: w jurydyce na Solcu i Na Książęcem, czyli ogrody Kazimierza Poniatowskiego, brata króla, słynnego bibliofila i hulaki; w Powązkach (a potem w Puławach) Izabeli Czartoryskiej; w Mokotowie Izabeli Lubomirskiej; w Jabłonnie – drugiego brata królewskiego, prymasa Michała Poniatowskiego; wreszcie Heleny z Przeździeckich Radziwiłłowej w nieborowskiej Arkadii. W dalekim, kresowym Humaniu Stanisław Szczęsny Potocki założył dla swojej trzeciej żony, Zofii, słynną, opiewaną przez poetów Zofiówkę, której budowa pochłonąć miała zawrotną sumę 15 milionów ówczesnych złotych (całe dobra Potockiego, jednego z największych, jeśli nie największego bogacza w kraju, przynosiły mu rocznie 3 miliony dochodu). Ale w tych ekstrawagancjach nie chodziło przecież tylko o to, żeby wokół pałacu rosło trochę drzew i kwiatów, szemrał strumyk i ćwierkały ptaki; było to prawdziwe współzawodnictwo, w którym toczono walkę na najpiękniejsze perspektywy, najbardziej harmonijne widoki, najbardziej zaskakujące i urocze pawilony ogrodowe. Chodziło o modę.

*

Ogród to rzecz przyjemna, towarzyszy ludziom od początków cywilizacji – wszak już jeden z siedmiu cudów świata antycznego to babilońskie wiszące ogrody Semiramidy. Ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, od zawsze sadzili wokół swoich domostw drzewa, ozdobne krzewy i kwiaty. Czym zatem szczególnym wyróżnia się w tej długiej historii park angielski?

W czasach, kiedy powszechnie płacono srebrem, wielkie srebrne serwisy pełniły rolę nie tylko użytkową i ozdobną, ale również stanowiły ostentacyjny pokaz bogactwa: to jakbyśmy dziś jedli na stertach stueurowych banknotów. Byt zamieniał się w zbytek. Podobnie było i z ogrodem. Tam, gdzie nowy styl miał swoje początki, czyli w Anglii, wiek XVIII był okresem gwałtownych przemian. Właściciele wielkich majątków ziemskich przyspieszyli proces tak zwanego grodzenia pól i, nie zważając na chłopskie bunty, likwidowali dawny, feudalny podział ziemi. Grunta wspólne, służące dotychczas całym społecznościom wiejskim, przejmowali na własność, by zmienić je w przynoszące większy dochód pastwiska i plantacje lnu. Doprowadziło to do dramatycznego zubożenia wsi i pogłębienia finansowej przepaści między chłopstwem a szlachtą – a także do zgromadzenia bezprzykładnych fortun ziemiańskich. W czasach, kiedy dla chłopskich rodzin posiadanie kawałeczka ziemi było często kwestią życia i śmierci, wokół pałaców powstawały rozległe tereny ostentacyjnie bezproduktywne; już nie ogrody, czyli miejsca ogrodzone, ale bezkreśnie rozlewające się krajobrazy.

Oczywiście, wcześniejszy barokowy ogród formalny w stylu francuskim lub włoskim – jak ten, który, zrekonstruowany, rozciąga się dziś na tarasie pałacu w Wilanowie – również pochłaniał ogromne sumy i wymagał mnóstwa pracowników (którzy strzygli drzewa i żywopłoty, w zależności od pory roku wymieniali kwitnące rośliny, tak żeby misterne wzory były możliwie barwne, opiekowali się drzewkami pomarańczowymi, latem wynoszonymi na świeże powietrze, a zimą chowanymi w oranżerii itd.), jednak nawet przy niektórych królewskich rezydencjach zajmował on stosunkowo niewielką powierzchnię. Park angielski w samych swoich początkach stanowił tylko przedłużenie, estetyczne obramowanie ogrodu francuskiego. Prędko jednak zauważono, że jeśli tylko pejzaż – czy to naturalny, czy kompletnie przerobiony ręką projektanta – pozwalał na odpowiednie otwarcie perspektyw, to mógł się on ciągnąć właściwie bez końca, jakby do właścicieli pałacu należał cały świat.

*

Oczywiście źródła nowego stylu leżały nie tylko w kwestiach majątkowych. Impuls do powstania ogrodu angielskiego dała popularność tak zwanego Grand Tour, czyli podróży do krajów Morza Śródziemnego, zwłaszcza do państw włoskich, która stała się obowiązkowym elementem wykształcenia młodego gentlemana. Tam, w nieco bardziej dramatycznych, górzystych pejzażach Południa, zarówno przyszli właściciele rodowych majątków, jak i młodzi architekci, zachwycali się krajobrazami oraz rozrzuconymi w zieleni ruinami antycznych budowli, a także ich bardziej jeszcze wyidealizowaną wizją, czyli płótnami mieszkających w Rzymie francuskich malarzy: Nicolasa Poussina i Claude’a Lorraine’a. Wpływ mieli również pisarze: pierwszy był Francis Bacon, w eseju O ogrodach krytykujący barokowe rygory i dławienie naturalnego piękna; potem John Milton w poemacie Raj utracony opisywał nieskrępowaną urodę przyrody, a inny poeta, Alexander Pope, nie tylko proponował nowy, swobodniejszy styl planowania parków, ale też sam stosował go w swojej posiadłości w Twickenham, w czym wspierał go przyjaciel, jeden z czołowych architektów ogrodowych epoki, William Kent (zresztą malarz po studiach we Włoszech).

Od końca XVII w. w Europie zaczęto się również interesować dalekowschodnią sztuką aranżowania zieleni, kładącą nacisk nie na rygor i symetrię, ale na asymetrię i swobodę, imitującą naturę. Prekursorem był tu Sir William Temple, który na Daleki Wschód wprawdzie nigdy nie dotarł, ale przebywał jako angielski dyplomata w Hadze. To tam zetknął się z nieznanym mu zupełnie stylem, który wziął się z zachwytu kupców holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej nad nieregularnymi ogrodami chińskimi. Temple w swoim eseju O ogrodzie Epikura (1690), pisząc o Chińczykach, ludziach, których myślenie jest tak dalekie od naszego, jak ich ziemie, wprowadził na określenie tego termin sharawadgi (w rzeczywistości wzięty z japońskiego sorowaji, ale ten szczegół uszedł jego uwadze; nic dziwnego, w owym czasie Europejczycy bardzo często określali „chińskimi” wszystkie kultury dalekowschodnie):

U nas piękno budowli i roślin leży zasadniczo w pewnych określonych proporcjach, symetriach, jednorodności; w alejach i drzewach odpowiadających sobie, rozmieszczonych w równych odstępach. Chińczycy kpią z takiego sposobu sadzenia i mówią, że byle chłopiec, co umie do trzech zliczyć, potrafi sadzić drzewa równo jak po sznurku i naprzeciwko siebie, tak daleko, jak mu się podoba. Według nich należy zatrudniać wyobraźnię do tworzenia przemyślnych figur, których piękno jest wielkie i rzuca się w oczy, jednak bez żadnego porządku albo łatwo czy powszechnie dostrzegalnego dla oka układu. I choć my niewielkie mamy pojęcie o tej odmianie piękna, to oni mają nawet na jego określenie specjalne słowo; tam, gdzie bije ich po oczach od pierwszego wejrzenia, mówią, że sharawadgi jest dobre lub podziwu godne, czy w podobny sposób wyrażają swój szacunek. Kto zaś ogląda wykonanie najpiękniejszych szat z Indii Wschodnich, albo też malunki na najlepszych tamecznych parawanach czy farfurach, dostrzeże, że piękno ich jest zawsze tego rodzaju, to jest bez porządku.

Co ciekawe, choć esej Temple’a uznaje się dziś za jedno z głównych źródeł fascynacji dalekowschodnią asymetrią w angielskich ogrodach, sam autor pozostawał sceptyczny wobec importowania tej estetyki: U nas odradzałbym jednak próby z takim kształtowaniem ogrodów; są to sprawy zbyt trudne do osiągnięcia pospolitymi rękoma; i choć próba udana przyniosłaby może sławę, to większą jeszcze niesławę przyniosłaby nieudana, a szanse na to są jak dwadzieścia do jednego, podczas gdy w regularnych układach trudno popełnić jakiś błąd widoczny.

Anglicy jednak najwyraźniej myśleli jak Julian Tuwim, który symetrię nazywał estetyką idiotów, i nowy styl stał się nadzwyczaj popularny, zwłaszcza odkąd Sir William Chambers opublikował pracę Rysunki chińskich budowli, mebli, strojów, maszyn i przyrządów, rytowane najwprawniejszymi dłońmi z rysunków poczynionych w Chinach przez Pana Chambersa, architekta (1757). Osobny rozdział poświęcił tam również sztuce tworzenia ogrodów, które na różne sposoby (kontrasty światła i ciemności, naturalne acz osobliwe dźwięki, zagubione ścieżki, sztuczne ruiny, miejsca sprawiające wrażenie, że uderzył tam piorun) mają budzić w spacerującym rozmaite emocje: radości, melancholii, grozy. Nadchodziły nowe czasy romantyzmu: już nie miało być ładnie tylko przejmująco, a ogród stawał się instrumentem do wzbudzania uczuć. Idąca za tym moda na chińskie mostki, wierzby płaczące i pawilony w kształcie pagód stała się powszechna (nie ominęła zresztą i Wilanowa, gdzie w latach 1805–1812 wzniesiono kiosk w kształcie pagody z osobliwymi dodatkami tureckimi, nawiązującymi do triumfów Jana Sobieskiego).

Wreszcie należy wspomnieć o ostatnim ważnym źródle, tym razem płynącym z Francji, od filozofa Jeana Jacques’a Rousseau, który uważał, że natura, stworzona rękami Stwórcy w sposób doskonały, degeneruje się w rękach człowieka; to, co piękne, jest krępowane gorsetem ścisłych form. Rousseau, dodać można, został pochowany w jednym z pierwszych parków angielskich we Francji, w dobrach swojego patrona, markiza de Girardin w Ermenonville (jego kamienny sarkofag, stojący na środku wyspy na sztucznym jeziorze, stał się tak sławny, że Izabela Lubomirska wystawiła sobie „sarkofag Rousseau” w swojej mokotowskiej posiadłości). W jego wizji ogród niby stanowił odbicie natury, w rzeczywistości jednak, co paradoksalne, miał być jej doskonalszą niż prawdziwa wersją. W imię naturalności architekt krajobrazu, równając jedne pagórki, wznosząc inne, przekopując kanały i stawy, kompletnie przebudowywał zastany pejzaż tak, by wydawał się on prawdziwszy i swobodniejszy niż uprzednio.

*
Park w stylu angielskim stanowił zatem pod koniec XVIII w. nie tylko popis bogactwa, ale też obycia. Dawniejsze, barokowe ogrody wydawały się staromodnymi brzydactwami, dobrymi może dla jakiejś starej, prowincjonalnej ciotki wojewodziny, ale nie dla najwyższych elit, znających doskonale europejskie mody i nowe teorie. Izabela Czartoryska zleciła poecie Franciszkowi Karpińskiemu przekład francuskiego poematu „Ogrody” Jacques’a Delille’a (1783), a następnie sama napisała „Myśli różne o sposobie zakładania ogrodów” (1805), stanowiące swoiste podsumowanie jej doświadczeń zebranych w Powązkach i Puławach. Znawcą najnowszych mód był również właściciel Wilanowa Stanisław Kostka Potocki, wybitny intelektualista, architekt amator, znawca archeologii i sztuki, polski Winckelmann. W rodzinnym Olesinie pod Kurowem z pomocą architekta Piotra Aignera stworzył jeden z pierwszych ogrodów angielskich w Polsce. Ożeniwszy się z Aleksandrą z Lubomirskich (córką Izabeli, twórczyni założenia mokotowskiego), która wniosła mu Wilanów w wianie, powziął jeden z najśmielszych – i, co oczywiste, najbardziej kosztownych – projektów tego rodzaju w Polsce. Postanowił zamienić swoje dobra, rozległe tereny ciągnące się na południe od Warszawy, w cały ciąg parków angielskich wykorzystujących często naturalny starodrzew, słowem: w jedno wielkie założenie ogrodowe. Jego centralnym punktem miał być sam Wilanów, otoczony przez pomniejsze rezydencje filialne z własnymi parkami, połączonymi osiami widokowymi. Rozkosz (późniejszy Ursynów) wzięła nazwę od miesiąca miodowego Stanisława i Aleksandry, natomiast Natolin, Gucin i Morysin nazwano imionami wnuków: Natalii, Augusta i Maurycego.

Całe to założenie przetrwało do naszych czasów, rzecz jasna, w stanie mocno okrojonym i pokawałkowanym. Sam Gucin i Gucin-Gaj, sentymentalny ogród pomnik, stworzony po śmierci Stanisława przez wdowę po nim, uległ z czasem całkowitemu niemal zniszczeniu. Pałac i park w Natolinie (odziedziczone przez Potockich jako Bażantarnia i dopiero przez nich przebudowane i przemianowane) zostały poważnie uszkodzone w czasie wojny. Morysin wreszcie częściowo rozparcelowano, oddając tereny uprawne SGGW. Wiele dawnych budynków, rzeźb, pawilonów przepadło bezpowrotnie lub chyli się ku upadkowi. Przede wszystkim jednak miasto dawno dotarło do granic dawnych parków i niegdysiejsze perspektywy zostały zatarte przez kolejne partie zabudowy, przez co dziś trudno sobie wyobrazić rozmach Stanisława Kostki Potockiego, kiedy po raz pierwszy kreślił swoje plany.

*

Dzisiejszy Morysin zapewne nie spodobałby się zbytnio XVIII-wiecznym architektom krajobrazu – jedyna jego atrakcja to dostatek wody: Potok Służewiecki, rozlewający się w Jezioro Wilanowskie (przedłużone sztucznym Kanałem Sobieskiego) i rzeka Wilanówka. Ale poza tym teren jest pozbawiony malowniczych wzgórz, niemalże płaski, a porastają go nie artystycznie rozmieszczone kępy drzew, skontrastowane z jasnymi polanami, ale dziki las łęgowy. Paradoksalnie jednak dziś, kiedy często bardziej doceniamy przyrodę w jej nieokiełznanej, naturalnej formie, niż jako możliwie atrakcyjną dla oka imitację natury, Morysin przedstawia sobą wartość szczególną: jest nie tylko podupadłym parkiem w stylu angielskim, ale też kipiącym życiem rezerwatem przyrody.

Trudno odczytać układ perspektyw, nadal jednak tu i ówdzie można się natknąć na resztki dawnej świetności. Stanisław Kostka Potocki, zatrudniwszy Piotra Aignera, rozpoczął prace w roku 1799. Dawne partery ogrodu w Wilanowie wycięto, zastępując je trawnikami, usunięto liczne rzeźby, w większości zresztą zniszczone przez wojska rosyjskie w 1794 r., uproszczono drogi; nieco dalej powstał chiński kiosk, a za nim usypano sztuczną wyspę połączoną z rezydencją Mostem Rzymskim. Na wyspie zaś – w ramach charakterystycznego dla ówczesnych polskich ogrodów programu patriotycznego – pojawił się monument upamiętniający bitwę pod Raszynem, wyraźnie wzorowany na wspominanym grobowcu Rousseau w Ermenonville. Kolejne skarby kryją się po drugiej stronie jeziora, w głębi parku morysińskiego, utworzonego z dawnego zwierzyńca króla Jana Sobieskiego. Niestety, uszkodzone przez kwaterujących niemieckich żołnierzy w czasie II wojny światowej, a później zaniedbane i rozgrabione przez miejscową ludność, znajdują się w różnych stanach upadku. Część rzeźb – jak kamień pamiątkowy – została skradziona [po 11 latach kamień udało się odzyskać], część, jak te z Oraculum, z obawy przed kradzieżą przeniesiono do lapidarium Wilanowa. Stosunkowo najlepiej zachowana jest drewniana Gajówka (1846), projektu Franciszka Marii Lanciego; mniej szczęścia miało inne jego dzieło, Domek Dozorcy (1850), z którego zachowała się tylko zewnętrzna skorupa wieży, podobnie zresztą jak z najpocześniejszego budynku w Morysinie: pałacyku (1811), w formie piętrowej rotundy z dobudówką, wzorowanej – podobnie jak Świątynia Sybilli w Puławach – na rzymskiej świątyni Westy w Tivoli.

Największe wrażenie robi może znajdująca się na terenach należących do SGGW neogotycka brama projektu Henryka Marconiego (1846), ozdobiona herbami Potockich i Lubomirskich, odpowiadająca stylowo budynkowi pompowni, wzniesionemu obok pałacu. Dziś, kiedy lata zaniedbań zrobiły swoje, pasowałaby do dawnego założenia – gdyby oczywiście zdjąć z niej blaszane zabezpieczenia – bardziej jeszcze niż w czasach swojej świetności. Do ulubionych elementów parku angielskiego należały bowiem follies, czyli igraszki lub kaprysy, fantastyczne elementy architektoniczne „z dawnych wieków”, mające przede wszystkim zaskoczyć widza, nawet jeśli prócz tego spełniały dodatkowe funkcje, na przykład wieży widokowej, altany czy cieplarni. Ich źródła można szukać z jednej strony we wcześniejszych tradycjach (jak choćby budowli w stylu antycznym w ogrodach renesansowych, w dziwacznych rzeźbach zdobiących alejki wokół manierystycznych willi czy w chińskich pawilonach), z drugiej – w specyficznej historii angielskiej. Po wielkiej kasacie zakonów przez Henryka VIII liczne gotyckie klasztory popadły w ruinę, a należące do nich tereny pozyskali możni panowie. Z kolei w niespokojnych czasach wojen domowych w XVII w. celowo uszkadzano stare zamki, by pozbawić je charakteru obronnego. Przez długi czas ruiny dawnych budowli traktowano po prostu jako kamieniołomy, z których pozyskiwano materiał do budowy domów, jednak w XVIII w. zaczęto dostrzegać ich piękno, a architekci ogrodów celowo tak ustawiali perspektywy, żeby „starożytne mury” zyskiwały jeszcze na urodzie. Tak było choćby w przypadku Duncombe Park, stworzonego wokół ruin zamku, czy Studley Royal Park, dawnego cysterskiego opactwa, którego tereny zostały przekształcone w obszerne założenie krajobrazowe. Ci właściciele dóbr, którzy akurat nie odziedziczyli lub nie kupili ziem z malowniczymi resztkami opactwa czy zamku, zlecali budowę całkowicie nowej „ruiny”. Podobnie działo się w Wilanowie, gdzie do pałacu Piotr Aigner dostawił nieistniejącą dziś Galerię Gotycką, która pomieściła należącą do Potockiego kolekcję malarstwa.

*

Stojąc teraz na tej dziwnej wyspie, na wpół parku, na wpół rezerwacie przyrody, gdzie porządki natury i kultury splatają się ze sobą tak ciasno, nie sposób nie pomyśleć o osobliwej historii tego miejsca. Niegdysiejszy dziki las łęgowy, w którym Jan Sobieski urządził zwierzyniec i namiętnie polował, został zamieniony w park romantyczny. Lata wojennych zniszczeń i powojennych zaniedbań dopisały osobliwy ciąg dalszy do koncepcji dawnych właścicieli pałacu. Pradawny las, który, przekształcony przez architektów, miał udawać dziki, powrócił do swojej naturalniejszej formy; spomiędzy liści zamiast ruin fałszywych widać tu i ówdzie ruiny prawdziwe; tam zaś, gdzie kiedyś król strzelał do danieli i zajęcy, dziś możemy bezkrwawo polować z aparatem fotograficznym na rzadkie odmiany zwierząt i ptaków. Przez ponad 300 lat kultura zmaga się tu z naturą, a natura z kulturą i nie wiadomo jeszcze, która z nich zwycięży.