© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
   |   28.11.2018

Siewnik, kwietnik i łącznik

Wielka Rewolucja Francuska wymyśliła śliczny i pachnący kalendarz, który zniszczył wandal Napoleon.

Prawdopodobnie wiemy (tak samo jest z gotykiem), gdzie zaczyna się epoka baroku, nietrudno też określić, kiedy się kończy, bo kończy się na rewolucji francuskiej. Dziwny to okres – po równi straszny i twórczy. Nawet bardzo twórczy, bo przecież trudno sobie wyobrazić dzisiejszy świat bez rozmaitych urządzeń (we wszelkim tego słowa znaczeniu), dobrych i złych, które dziedziczymy po rewolucji. Właściwie odnosi się wrażenie, jakby skończyć się chciał cały świat europejski we wszystkich jego możliwych sensach. Tzn. – dla niektórych. Ci niektórzy chcieli np. podzielić godzinę na sto minut, a dzień na sto godzin. No, byłby wreszcie solidny porządek dziesiętny, ale nie wyszło. Wyszedł za to kalendarz rewolucyjny, któremu udało się przetrwać jakieś 12 lat, czyli – jak na czas rewolucji – całkiem, całkiem. W końcu trudno, żeby rewolucja tolerowała kalendarz gregoriański, czyli – jak by nie było – watykańsko-klerykalny. Nowemu patronowali uczeni naprawdę wielkiej miary, matematyk Gaspard Monge i astronom Joseph Louis Lagrange, którzy, obok deputowanych Konwentu, weszli w skład uczonego komitetu (ach, te rewolucyjne komitety!), który przedstawił odpowiedni raport Konwencji, a ta przyjęła go wśród burzy oklasków. Rozpoczynała się nowa era. Konkretnie rozpoczęła się 22 września 1792 roku, czyli w dniu proklamowania Republiki. Nowy rok startował w jesienną równonoc…

Niby wszystko ganz ok, nareszcie zaprowadzono w materii miesięcznej dobry Ordnung, ale… nie do końca. Rok miał wciąż 12 miesięcy, ale wszystkie liczyły 30 dni, musiano więc doczepić do końca roku pięć dni, co u niektórych malkontentów musiało wywoływać niejaką konsternację. Nie jestem wszakże pewien, czy masowo ją wyrażano, gdyż rewolucja niespecjalnie przepadała za kwestionowaniem własnych instytucji, a jej bogowie, podobnie jak to było u prekolumbijskich Azteków, łaknęli krwi. Moje wątpliwości budzi też start nowego roku w ekwinokcję – noc i dzień nie powinny być bowiem równe, przeciwnicy rewolucji to przecież, jak powiada nieco późniejsza pieśń socjalistyczna, „nocy dzieci”. Ale to może niezgrabne odniesienie, albowiem rewolucja nie lubiła socjalistów. No, ale – do powieści.

Nazwy kolejnych miesięcy odnosiły się do typowych dla nich fenomenów atmosferycznych i zależnych od nich prac polowych. Po wielekroć usiłowano przełożyć na polski miana rewolucyjnych miesięcy, niech więc i ja stanę w szranki. No to siup!

Przodem idzie vendémiaire, którego – niestety – trzeba przełożyć na winobrańca, choć za progiem czaił się już pociągająco dwuznaczny winiak. Drugi to brumaire – musi być mgławiec. Dalej idzie frimaire i tu – uwaga – tworzy się zmyślna dwuznaczność, czyli sytuacja poetycka. Frimaire – chłodnik, niekoniecznie na modłę litewską. Nivôse to jednak prosty śnieżnik, choć może i lepszy wydaje się śniegowiec, ale niech tam. Pluviôse wygląda na równie banalnego deszczowca, choć na dobrą zmianę może być lejek! Trzeba to przemyśleć. Germinal jest bardzo dobre i dwuznaczne, bo siewnik, zaś floréal chyba rozkwitaniec, choć kwietnik wchodzi mu mocno w paradę. No, ale prairial jest bomba. Łącznik, jasne, że łącznik! Lepiej być nie chce i nie może. Messidor jaki taki jak żniwiec, thermidor – bardzo dobry grzejnik, zaś rok kończy się ostatecznie fructidorem – niespecjalnie lotnym owocnikiem.

Właściwie ładnie to wyglądało, lecz dla Napoleona było to zbyt wiele i 1 stycznia 1806 wprowadził na powrót dawny kalendarz gregoriański. No, ale wsio taki żal. Może byłoby fajnie wysyłać listy datowane na 10 grzejnika albo 20 siewnika, przy czym w datowaniu zalecany byłby system dziesiętny. A w ogóle u nas jest podobnie: choćby luty (czyli „srogi”), grudzień (bo po grudzie) czy kwiecień łudząco przypominające miesiące rewolucyjne. A za oknem wyjątkowo ohydny listopad.