© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
   |   20.06.2018

Wiadro zadrą

Nie każdy wie, że jednym z najbardziej emocjonujących motywów literatury barokowej było… wiadro.

Od czasu do czasu spod sterty zleżałych nazwisk trzeba wykopać jakieś mało dziś znane, więc kopię, co w dobie mistrzostw świata w futbolu (po czesku „kopana”) ma jakiś wyższy sens. Od pewnego bowiem czasu mundial jest zbiorowym ucieleśnieniem ducha ludzkości, czymś bezwzględnie najważniejszym i najpiękniejszym. No ale – przynajmniej na chwilę – ciszej nad tą piłką, niech się przez jakiś czas sama potoczy. A my tymczasem przenieśmy się do barokowej Modeny.

Dawno temu, Anno Domini 1975, wizytowałem to miasto, które jakiś czas temu było duchową stolicą włoskiej motoryzacji, o czymś dziś pewnie nikt nie pamięta. Nie pojechałem tam jednak dla niej, tylko dla średniowiecznej katedry, którą do dziś wspominam z rozrzewnieniem... Ach te rzeźby z fasady katedry, dłuta mistrza Wiligelma, którego sztuka dotarła aż do romańskiego Czerwińska!

Nie widziałem podówczas, że w miłym tym mieście, w którym w 1935 r. przyszedł na świat Luciano Pavarotti, w 1565 urodził się Alessandro Tassoni, poeta, pisarz, arystokrata, astronom, astrolog… dobrze, że nie astronauta. Jego chwała większa była pewnie niż Galileusza i nie mniejszy miał wpływ na literaturę: z pewnością czytał go Alexander Pope, co widać po „The Rape of the Lock”. Jeszcze Boileau pisał, że Tassoni: „Par les traits hardis d’un bizarre pinceau/ mit Italie en feu pour la perte d’un seau”. Nie jest łatwo tłumaczyć choćby najmniejszy strzępek poezji pióra jej normatywnego mistrza, ale na upartego (jak osioł) można by to zrobić tak: „I Włochów straciło rozum bez liku, dla pewnego starego cebrzyku”.

Właściwie winno być „cebrzyka”, ale cóż, na siłę i to ujdzie, nadto licentia poetica trochę pomaga. Ale można, a nawet trzeba zapytać, cóż to za cebrzyk potężny, cóż to za wiadro magiczne, że było w stanie rozpalić emocję tylu Włochów i nie-Włochów. Nim wszakże rzucimy światło na tę tajemnicę, warto przypomnieć dorobek pisarski Tassoniego, naprawdę wielce oryginalny, o którym czerpię wiedzę głównie z eseju Kazimierza Chłędowskiego. Tassoni, ten sługa papiestwa i potężnego domu Colonnów był człowiekiem zdecydowanie zorientowanym na „nie”. Niejakie poruszenie w kręgach literacko-patriotycznych wywołały już „Fillippiche” czyli „Filipiki”, bezwzględny atak na Hiszpanię i hiszpańskość, czemu się trudno dziwić, zważywszy mnogie przewiny Hiszpanów wobec Włochów. „Filipiki” to tytuł bardzo stosowny, nie tylko ze względu na swą starożytną proweniencję, ale też przez nawiązanie do dynastycznego imienia królów Hiszpanii. Później Tassoni dał światu „Considerazioni sulle rime del Petrarca”, gdzie z upodobaniem opluwał Petrarkę i jego adeptów. Później wyskoczyły z głowy Tassoniego „Pensieri diversi”, przy czym znów tytuł wydaje się nad wyraz stosowny, bo te myśli faktycznie były bardzo różne: od rozważań z zakresu kosmografii, czy kosmologii (dobrze, że nie kosmonautyki) po ważne pytanie biszkoptologiczne: „dlaczego biszkopty są na gorąco twardsze niż na zimno?”. Wskazuje to na głowę o nader wzmożonej czujności poznawczej. Przy okazji wsadza jedną szpilę po drugiej arystotelikom i innym perypatetykom, chłoszcząc ich tak, jakby to byli sami Hiszpanie – podług Tassoniego – przedstawiciele kultury murzyńsko-mauretańskiej. I jak się zdaje – udało się! „Pensieri” zyskały niemałą popularność i mocno podkopały autorytet Arystotelesa wśród włoskich intelektualistów. 

Było to niemałe osiągnięcie, jednakże prawdziwym, ba, ogromnym sukcesem Tassoniego stała się publikacja poematu heroikomicznego „La secchia rapita” czyli „Wiadro porwane”. Już tytuł zapowiada, że będzie śmiesznie, a dalej jest jeszcze lepiej. Libretto (że się tak wyrażę) tego poematu jest trochę dziwaczne: oto imperialistyczna Bolonia napada na Modenę, ale jej mieszkańcy (w tym korpus 100 dziewcząt zakutych w stal) pobili na głowę najezdników i sami zdobyli ich miasto, napili się wody z ich studni i – co najbardziej uwłaczające – uwieźli ze sobą wiadro, z którego pili. I wcale nie chcieli go oddać, nawet za kawałek wrogiej ziemi. Miasta więc tłukły się dalej, z czego cieszyli się bogowie, bo za Bolonię walczą Apollo i Minerwa, a za Modenę – Wenus, Mars i Bachus… Niby trochę jak u Homera, którego zresztą (jak to on) Tassoni nie cierpiał. Zresztą jak wszystkich, bo drwi ze wszystkiego co się rusza: ariostyczna ironia zmienia się tu w dość grube szyderstwo – zwłaszcza z bogów, którzy wyglądają na hordę obżartuchów i pijaków. A co najdziwniejsze, ta opowieść, przynajmniej jej „wojenno – miejski” aspekt, ma swe zakorzenienie w faktach, bo w XIV wieku Modena i Bolonia naprawdę toczyły wojnę – zresztą zwyczajem przyjętym w tym regionie.

Ale jakby z innej beczki (pardon, z innego wiadra). Ciekawe czy echa twórczości Tassoniego dadzą się usłyszeć w polskiej literaturze. Może u mistrza heroikomicznych szyderstw, Ignacego Krasickiego? A więc do ksiąg i archiwów kochani rodacy! A może już na ten temat pisano?