Żyjący w XVII wieku jezuita Wojciech Tylkowski na pytanie, dlaczego po deszczu wyrastają grzyby, odpowiadał: „dżdżowa woda, która przy gromach spada, nie jest czysta i wiele z sobą mieszaniny niesie, dlatego prędko gnije, a grzyby rodzą się z rzeczy zgniłych, jako to znać, iż pod grzybem zawsze co takiego się znajduje, dlatego też i nasienia nie ma, bo ze zgniłości się rodzi, jako i inne rzeczy są bez nasienia, których zgniłość Matką”.
Intrygujący okaz grzyba, który powstawał w sposób nakreślony przez Tylkowskiego, opisał w czasopiśmie medycznym „Miscellanea Curiosa” wywodzący się z Torunia w Prusach Królewskich tamtejszy lekarz miejski Georg Seger. Chodziło mianowicie o grzyb antropomorficzny, który znaleziono onegdaj w okolicach Norymbergi. Do sporządzonego w języku łacińskim krótkiego raportu medyk dołączył ilustrację, po raz pierwszy opublikowaną na łamach „Silva Altdorffina”. Przy czym, co ciekawe, antropomorficznego grzyba Seger widział na własne oczy w Technikotece Królewskiej w Kopenhadze. Stało się to w 1656 roku, kiedy odbywał w Danii studia przyrodnicze u samego Bartholina. Jeśli wierzyć słowom fizyka, niezwykły grzyb miał długość dłoni dorosłego człowieka i był uformowany w sześć ludzkich postaci. W środku zaś znajdował się wieszczy napis: JENS HAUERS HOLTZ ER ÄFF KONGEN ARBEDT FOR EN TIFF, będący przestrogą dla duńskiego króla.
Grzybami, tym razem rodzimymi, interesował się także innym uczony pracujący na terenie I Rzeczypospolitej. Christian Heinrich Erndtel, lekarz nadworny króla Augusta II Sasa, w suplemencie do książki Warsavia physice illustrata (1730) opisał rozmaite grzyby powszechnie rosnące w okolicach Warszawy i wzdłuż środkowego odcinka Wisły „tako wiosną, jako i jesienią”. Grzyby wymieniono alfabetycznie ze względu na ich nazwy łacińskie, przy czym przy niektórych podano także ich polskie miana.
I tak, muchomora sromotnikowego – fungus penis imaginem referenst – nazywano na Mazowszu w XVIII wieku denną bdłą. Fungus rotundus orbicularis to purchatka albo prochówka. Purchawkę wielkości głowy wołu znaleziono podobno w 1726 roku w ogrodach podwarszawskiego Pałacu Paca, przy czym Erndtel notował, że uczonym polskim były znane przypadki, kiedy pojawiały się purchawki wielkości głowy dorosłego słonia. W okolicach Warszawy rosły także rozmaite muchomory: muchari białe, muchari brunatne i muchari parchowate. Na pniach drzew znajdowano żagwie zwane inaczej gębkami albo hupkami. O grzybach tych wypowiadał się między innymi żyjący w XVI wieku przyrodnik polski Marcin z Urzędowa: „Hubki, gębki albo żagwie na dębach, sosnach, bukach, brzozach rosną; najlepsze jednak są modrzewiowe”. Dlaczego?
Huby modrzewiowe stosowano powszechnie na wsi polskiej jako źródła światła. Grzyby te zbierano, krojono w plastry, wymaczano kilka godzin w zimnej wodzie studziennej i wygotowywano w ługu (a dokładniej: w wodzie z dodatkiem popiołu drzewnego drzew liściastych, który zawierał potaż). Następnie suszono je, ubijano i łączono z prochem strzelniczym, witriolem albo saletrą, aby otrzymać w ten sposób „żagwie płonące jasnym i mocnym płomieniem”. Oprócz tego huby stosowano jako lekarstwo. Syreniusz w swym Zielniku stwierdził explicite: Pliniusz i niektórzy ze starych lekarzów piszą, że nie tylko na drzewie Modrzewowym Agaryk, to jest, Modrzewowa Gębka roście, ale na wielu innych rozmaitych drzewach jako na brzozie, na dębie, buku, jedli, na sośnie, na wierzbie, i innych rozmaitych drzewach […]. Lekarstwo z Modrzewowey Gębk[i] jest bardzo bezpieczne, tylko gorzkością swą żołądkowi nieco przykre i przeciwne, przeto potrzeba go w winie dawać, z Cynamonem, z Gwoździkami, z Imbierem i Spikanard[em].
Pod Warszawą widziano także rozmaite smardze: szmarzy podługowati i szmarzy okrągłe. W sierpniu pojawiały się fungi augusti mensis, czyli po prostu grzibi zwykłe – różnej wielkości, barwy i różnego kształtu. Miano fungus spadiceus nosiły koźlarze. Natomiast fungi esculenti acris lactei succi et coloris to pozary lub podąbki, a fungus umbilicum referens variegatus – niewielki pębek.
Szczególnie lubiane przez Mazowszan były kozary i kozaki (łac. fungus coralliformis). Nazwa tych „pospolitych grzybów polnych” wzięła się stąd, że po ścięciu odradzały się równie szybko… co Kozacy – bo chociaż podczas Powstania Chmielnickiego zabijano ich całe krocie, to ci – mimo ponoszonych strat – coraz liczniej najeżdżali polskie wsie i miasta. Rzecz jasna, Mazowszanie lubili także pyszne rydzke (łac. fungus angulosus et velut in lacinias sectus), czyli rude rydze.
Trzeba jednak pamiętać, że nie wszyscy mieszkańcy dawnej Rzeczypospolitej mieli „rozeznanie dobrych bdłów”. Grzyby zgodnie z poglądami ówczesnych medyków były bowiem natury „zimnej, grubej i bardzo wilgotnej”, a „wilgotne rzeczy czwartego stopnia są jadowite, umartwiające, zaduszające, jako są bdły, a zwłaszcza grzyby”.
Stąd też we wczesnonowożytnych poradnikach medycznych podawano liczne przepisy na przeciwdziałanie zatruciu grzybami. „Duszeniu i dławieniu z bedł jadowitych jest lekarstwem z octem albo jakimkolwiek sposobem spożywana [rzodkiew]”; „strutym jadowitymi bdłami liście rozetrzeć, a ze trzema granami albo ziarnami saletry dać pić, wywodzi [to truciznę]”; „strutym Grzybami albo bdłami jadowitymi korzenie Liliowe i z kwieciem jego pić dobrze” – pisali dawni autorzy.
Spożywanie muchomorów i innych „trujaczków” zaczęto jednak promować w XIX wieku – miał być to pokarm na czas klęski głodu. W 1823 roku niemiecki lekarz Georg Heinrich Langsdorff napisał traktat, w którym tłumaczył, jak usunąć toksyny z grzybów trujących. Natomiast nieco później medyk francuski Felix Archimede Pouchet stał się piewcą idei spożywania A. muscaria, czyli muchomorów czerwonych.