Powiada się, że gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Winno być – „Polkę”. Przykład Maryny Mniszchówny pokazuje wszakże, że nie zawsze jest to skuteczne.
Polka w dobie baroku to temat ogromny i aby go wiarygodnie przedstawić, nie starczy mały felietonik ani obszerny esej czy rozprawa – raczej chodziłoby o zbiór ksiąg objętości mniej więcej Encyklopedii Britannica. Jednakże nasza kobieta barokowa jest niedoceniana, albowiem najsłynniejsze należą do innych epok: królowa Jadwiga jest średniowieczna, piękna Barbara – renesansowa, rycerska Emilia – dziewiętnastowieczna, a mądra Maria (ta, co ma całkiem nieuczęszczane muzeum w Paryżu) – dwudziestowieczna zgoła. Z pań barokowych może najsłynniejsza była siedemnastowieczna odpowiedniczka Platerówny, Anna Dorota Chrzanowska, która z niezrównanym męstwem broniła obleganej przez Turków Trembowli, mocno konfundując spietrałych żołnierzy.
Że dzielna była, to dzielna, ale przecież nie jedyna. W staropolszczyźnie nastąpiła nawet pewna maskulinizacja kobiety, do której mąż zwracał się per „przyjacielu”. Tak też właśnie mówił do zapłakanej Basi pan Wołodyjowski podczas ich pierwszych wyznań uczuciowych, skądinąd przypadkowych i całkiem bez sensu. „Przyjacielu”… dobrze, że nie „towarzyszu”, np. „towarzyszu husarski”. Basieńka, co prawda, nie służyła pod poważnym znakiem, jednakże Tatara ściąć sobie lubiła. Ale – uwaga – była taka Polka, która paradowała w husarskim rynsztunku – i to Polka bardzo znana.
Znakomity, a mój ulubiony, znawca spraw barokowych, Władysław Łoziński, powiada, że w owych czasach mulier fortis nie była rzadkością w naszej ojczyźnie. I tu nie chodzi o banalne łamanie podków czy zamordowanie męża, tylko o prawdziwe czyny wojenne, że wspomnę tylko o roli dwóch Anuś, Stadnickiej i Opalińskiej, w wojnie rodowej, która wstrząsnęła Przemyskiem w latach 1607–1610, czy o Zofii Tyszkiewiczowej (z domu Zamiechowskiej), która przez ćwierć wieku prowadziła wojny z tym, kto akurat był pod ręką, m.in. z Radziwiłłami i Potockimi. Ale powróćmy do naszej husarki.
No więc była to, ni mniej, ni więcej, Maryna Mniszchówna, którą skłonni jesteśmy sobie wyobrażać jako marionetkę w rękach ojca, męża, drugiego Łżedymitra, czy Zaruckiego. Trochę kręta, trochę naiwna, no i nieszczęśliwa ponad marę, bo przecież zginęła w Kołomnie. Owszem femme fatale, lecz nigdy mulier fortis. A jednak – jak pisze Łoziński – „ubrana w zbroję husarską wpada do koła rozwichrzonego polskiego żołnierstwa i postawą i mową »siła towarzystwa na swoją stronę buntuje«; która uciekającym z wałów z oblężonego przez Moskwę Dmitrowa zabiega drogę wołając: »Co czynicie, źli ludzie! Jam białogłowa, a serca nie tracę!« – a staroście uświackiemu Sapieże, kiedy ją chce zatrzymać w drodze do Kaługi, rzuca wyzywające słowa: »Mam półczwarta sta Dońców! Gdyby mi do tego przyszło, dam ci bitwę«”.
Nie trzeba się dziwić naszym żołdakom, że chcieli porzucić sprawę Maryny. Zdaje się też, że kierunek marszu jej wojsk był niekoniecznie poprawnie wybrany, bo to chyba gdzieś na rzece Ural ją spławiono. Jednakże hart ducha tej kobiety wobec żołdactwa zdziczałego wśród rzezi, krwawych pali i innych akcesoriów tej miłej wojenki musi budzić podziw. Prawda, chroniła ją husarska zbroja, ale nie wiadomo, czy ze skrzydłami. Skrzydlata, zakuta w stal baba – to byłoby coś.
Oczywiście nie będziemy tu wchodzić w rozważania, czy husaria używała skrzydeł podczas bitwy, bo jedyna właściwa odpowiedź brzmi: tak, używała. Nie, żeby było skutecznej, tylko żeby było efektowniej. Bo przecież liczy się efekt.
A efekt mulier fortis przetrwał w Polsce bardzo długo, bo do dziś. Mówił mądrze wielki Frycz Modrzewski, że kobiety „zwykły się bardziej, niż przystoi, przeciwko mężom zachować”. I jak było, tak jest.