Oczywiście do tak ważkich świąt przygotowywano się już dużo wcześniej, bo od lata. Wówczas to trzeba było nazbierać grzybów w lasach i owoców w sadach, a wszystko dokładnie wysuszyć, by przetrwało do grudnia. Potem przychodziła kolej na: mak, mąkę, miód, orzechy i inne produkty. Na targu kupowano śledzie: bogaci te lepsze, holenderskie, a biedni podlejsze, zwane szkockimi. W domach szlacheckich, a potem ziemiańskich, polowano i gromadzono dziczyznę na świąteczny stół.
Jednakże oprócz przygotowań materialnych trwający adwent, czas radosnego oczekiwania, nakazywał również i stosowne przygotowanie duchowe do świętowania Bożego Narodzenia. Każdego adwentowego poranka, o wschodzie słońca, sprawowana była msza święta roratnia. Jest to msza wotywna o Najświętszej Maryi Pannie. Jej nazwa pochodzi od introitu, który zaczyna się od słów: rorate cæli desuper („spuśćcie rosę niebiosa”). Charakterystycznym elementem rorat jest zapalanie specjalnej świecy ozdobionej białą wstęgą, która symbolizuje Matkę Boską. Wedle pobożności ludowej adwent zaczynał się w zasadzie już od św. Marcina. 11 listopada w czasach staropolskich był bowiem datą rozliczeń finansowych, płacenia podatków i danin, a więc swego rodzaju zakończeniem starego roku. Jeszcze na św. Katarzyny, czyli 25 listopada, wolno było huczniej się zabawić, ale definitywnie po św. Andrzeju (30 listopada) wszelkie zabawy ustawały. Śladem tego jest przysłowie:
Święta Katarzyna klucze pogubiła,
Święty Andrzej znalazł, zamknął skrzypki zaraz.
Wracając jednak do Wigilii – przygotowania zaczynały się od rana. Ale już od świtu należało być czujnym i uważać, by do domu jako gość wszedł pierwszy mężczyzna, co miało zwiastować dostatni przyszły rok. Dobrze też było zobaczyć w tym dniu jako pierwszego obcego także „chłopa, nie babę”. Kobiety ranki wręcz obowiązkowo spędzały w domach, by nie narażać sąsiadów na nieszczęście. Tu zamilknę i na swe usprawiedliwienie dodam, że tylko przytaczam tradycyjne wierzenia, a nie je propaguję. No i dla obowiązkowego dziś parytetu wspomnę jeszcze, że kobietom w ciąży w Wigilię w ogóle nie wolno było prać i prząść.
Prac w domu nie brakowało dla nikogo. Pierwsze, co nam dziś przychodzi do głowy, to oczywiście ubieranie choinki. Ale trzeba w tym miejscu przypomnieć, że przez całe stulecia, aż do przełomu XVIII i XIX w., w Polsce nikt nie ubierał choinki! Atrybut do uroczystego przyozdobienia izby biesiadnej był zupełnie inny. Zygmunt Gloger swojej nieocenionej Encyklopedii Staropolskiej tak pisze: Stawianie snopów zboża po rogach izby, w której zasiadają do uczty wigilijnej, dotąd napotykane u ludu, było zwyczajem niegdyś we wszystkich warstwach powszechnym. U pani podwojewodzyny Dobrzyckiej w Pęsach na Mazowszu, jeszcze w pierwszej połowie XIX w. nie siadano do wilii bez snopów żyta po rogach komnaty stołowej ustawionych. Lud wiejski, po uczcie wiglijnej, ze słomy tych snopów kręci małe powrósła i wybiegłszy do sadu owiązuje niemi drzewa owocowe w przekonaniu, że będą lepiej rodziły. A zatem przez całe stulecia to snop nieomłoconego zboża towarzyszył spożywającym wigilijną wieczerzę. Jest to prawdopodobnie ślad kolejnej wróżby, która miała zagwarantować dostatek urodzaju w nowym roku.
W pobożności ludowej wierzono, że na przełomie starego i nowego roku duchy zmarłych jeszcze raz nawiedzają swój rodzinny dom i zasiadają przy wigilijnym stole. Można je było zobaczyć, gdy ukradkiem wyszło się do sieni i przez dziurkę od klucza spojrzało do izby na puste krzesło. Zresztą żaden porządny chłop nie usiadł do wieczerzy, nim nie dmuchnął na miejsce, by dusza się przesiadła. W Wigilię nie wolno było wykonywać żadnych prac z lnem, kręcić powrozów, rąbać drewna, by nie zrobić krzywdy krzątającym się po domu duszom. Z duszami zmarłych dzielono się także symbolicznie opłatkiem, składając go na dodatkowym talerzu stawianym na wigilijnym stole.
Jeśli chciało się zapewnić domowi powodzenie, to przy stole wigilijnym winna zasiąść parzysta liczba biesiadników. Gdy ich brakowało, w bogatych domach dopraszano służbę. A już najgorzej, gdy biesiadników było 13, wówczas nieszczęście murowane! Dobrze było położyć pod stół wigilijny coś żelaznego, sierp, siekierę, a nawet pług i oprzeć na nim na chwilę nogi: by nogi twarde jak żelazo mieli i nie kaleczyli ich sobie na cierniach.
Potrawy jednak zawsze powinny się składać ze wszystkich płodów, jakie rodzi hojna przyroda: pól (potrawy mączne), sadu (owoce suszone, orzechy), ogrodu (kapusta, groch, mak), lasu (grzyby) i oczywiście wody (ryby). No i na koniec za księdzem Eugeniuszem Janotą przytoczę kilka zasad staropolskiego dobrego zachowania przy wigilijnym stole. Otóż dawniej należało zachować: pospolicie uroczysty spokój, tak, że oprócz gospodarza nikt głośno nie mówi, lub że tyko starsze osoby rozmawiają, a inni migami się porozumiewają, co komu trzeba. Czynią tak dlatego, aby w roku nie było kłótni w domu, lub żeby w przyszłym roku nie byli gadułami... Strzegą się jeść łakomie. Uważają, żeby nikomu nie upadła łyżka, ten bowiem umiera w ciągu roku.
Dopiero po tak odbytej wieczerzy można było iść na pasterkę i rozpocząć bożonarodzeniowe biesiady przy śpiewie kolęd.