Golibroda przy pomocy brzytwy skrupulatnie formował zarost dla uwydatnienia profilu górnej wargi, wygładzając go palcem oraz modelując specjalnym żelazkiem z taką delikatnością, jakby zajmował się nieboszczykiem. Po nieskończonej ilości ruchów, wąsy przylegały blisko do twarzy, a ich końce były tak ostre, że wydawały się namalowane pędzlem, a nie uformowane żelazkiem. [...] Czyste, bujne wąsy są atrybutem mężczyzny; sztucznie modelowane są symbolem człowieka, który przywiązuje szczególną wagę do swego wyglądu.
Powyższy fragment opisu toalety galanta z 1. połowy XVII wieku uświadamia ówczesną rolę rzemiosła balwierskiego. Orgon, bohater komedioopery Ludwika Adama Duszewskiego pt. Szkoda wąsów, na sugestię zgolenia wąsów, woła: „Zmiłuj się kobieto, jestem urzędnikiem leśnym, te wąsy są urzędowe!”. Podziwiając sumiasty zarost króla Jana, warto pamiętać o jego rodakach z dumą eksponujących pieczołowicie przystrzyżony wąsik. Około 1600 r. wyróżniano kilkanaście typów zarostu, m.in. francuski, hiszpański, holenderski, włoski, nowy, stary, bravado, szlachecki, pospolity, wreszcie dworski i prowincjonalny. Znano brody przycięte a la pimentela, a la marquesota, a la condesina oraz a la duquesa, wreszcie to, co dziś nazywamy „kozią bródką” (perilla), czasem złożoną z maleńkiej muszki (mechoncillo). W pierwszych latach Seicenta na krótko popularność zyskały wąsy (pozornie) niedbale nieuczesane, zakończone nie dwoma, lecz większą ilością końcówek (czasem sądzono, iż niektórzy nosili aż dwie pary wąsów).
Aby nadać im wymarzoną formę, uciekano się do różnych procedur: skręcano je palcami (obedientes, dosł. „posłuszne”), używano kleju, modelowano za pomocą żelazka. Podniesione do góry niemal „do czwartego piętra”, na całej szerokości mocno fryzowane (ang. inverted mustachio) wielokrotnie zyskiwały poklask. Odpowiedni wygląd uzyskiwano poprzez „naciąganie” ich specjalnymi trokami lub hiszpańskiej proweniencji metalowym (skórzanym, bursztynowym) wymysłem (tzw. bigotera), zabezpieczającym przez uszkodzeniem pieczołowicie wymytych i kunsztownie ufryzowanych struktur. Tak zaopatrzony elegant musiał jeszcze schować brodę w tekturowe pudło. Sam Lope de Vega pisze o tysiącach nierozsądnych marquesotes, męczenników swych własnych wąsów, skazanych na nieustanną walkę z bestią, owym „wędzidłem” (freno). Jeden z bohaterów Tirso de Moliny, używający empinabigotes miał spędzić na układaniu zarostu czternaście godzin! Dla zwolennika mody hiszpańskiej wszystko, co do tego służyło, graniczyło ze świętością. „Wąsy stanowiące zagrożenie dla oczu, kłócące się z rzęsami” były wszakże instrumentem uwodzenia. Podnoszenie ich końcówek w szpic miało ponadto spełniać funkcję odstraszającą, często więc charakteryzowało żołnierzy. Nie brakowało jednak krytyki tych, którzy w ten sposób symulowali bohaterszczyznę. I tak, Mateo Alemán pisał: „Myślą, że pomadowanie wąsów i przypięcie czterech piór wystarczy aby być szlachetnym i mężnym, jednakże to nie pióra i wąsy stają do walki, lecz mężczyźni i ich serca”.
Charakterystyczna dla Henryka IV broda á la fantail z „kocimi” wąsami, starannie przycięta bródka w konwencji inamorato, często z ostrym szpicem – tzw. pique devant (w wersji skrajnej – zwana stiletto lub „szydło”, Pisa, z czasem „igła”, barbula) lub niewielka bródka „młodzieńcza” z lekko zaznaczonymi wąsami, przystrzyżona blisko skóry (tzw. markizeta, marquisette), ustąpiły z biegiem czasu innym formom. Wyjątkowo długim żywotem mogły się wykazać brody w kształcie łopatki (ang. spade beard), a także te zakończone łukiem „w ośli grzbiet” lub ścięte ostro niczym szczotka, względnie przystrzyżone „na kształt żywopłotu”. Formę podobną do końcówki śruby zwano po prostu barbe au menton. Niewielkie bródki przypominające ogon jaskółki lub kanarka (en queuë de canard) noszono do zwiniętych na wzór ślimaka wąsów á la coquille. Włosy wąsów spuszczano w dół na wzór kozi lub unoszono do góry na kształt tureckiego półksiężyca, a raczej znaku zapytania, jakby chciano wykrzyknąć: do jakiego stopnia szaleństwa dojdzie folgowanie wszechwładnej modzie?!
Po okresie dominacji zarostu na podobieństwo młotka (ang. hammer-cut) lub rzymskiej litery „T” oraz sztyletu zecerskiego (ang. bodkin), długo utrzymywały się bródki podwójne, złożone z kłaczka pod dolną wargą oraz nieco większego kosmyka na czubku brody (tzw. ołówkowe, pencil beard). Ponoć to Ludwik XIII osobiście przyczynił się do narodzin mody na bródkę á la royale. Pewnego dnia naszła go fantazja, by ściąć brody wszystkim oficerom w taki sposób, by pozostawić tylko małą kępkę zarostu. Nie wiadomo, na ile świadomie powtórzył tym samym gest swego XV-wiecznego poprzednika Filipa Dobrego.
Szczególnie świadomi wymogów mody panowie dokonywali na swym zaroście różnorakich zabiegów przy użyciu lokówek, pudru, krochmalu, olejków zapachowych, perfumowanego wosku i takiejż pomady, a nawet farb (w latach 30-tych kolor blond ustępować zaczął coraz modniejszej czerni). Królowa Elżbieta Tudor, by polepszyć sytuację finansową kraju, wpadła na pomysł opodatkowania zarostów swych poddanych. Henryk III Walezjusz zakazał noszenia bród pełnych, stąd po jego śmierci gwałtownie powróciły one do łask, z biegiem czasu współwystępując, a w końcu ustępując miejsca gładko wygolonym obliczom. Wkrótce zarost zredukował się do wąskiej kreski nad górną wargą. Małe bródki „kłaczkowe”, po przepoczwarzeniu w miniaturowe „muszki” na podbródku, odeszły w niepamięć w siódmej dekadzie wieku, nieco wcześniej niż zanikające, coraz węższe wąsy (tzw. „pijawki”).