Ogromnie lubię paryskie muzeum Jacquemart-André i to wcale nie dlatego, że wiszą tam i Botticelli i Rembrandt.
Jeśli bym miał powiedzieć coś istotnego o sobie (od czego Boże zachowaj) to tylko to, że jestem starym szczurem muzealnym przebiegającym korytarze muzeów i galerii w poszukiwaniu coraz to nowych wzruszeń. Nota bene od kilku lat nie wstyd być szczurem, jak się zdaje od chwili, w której pierwszy raz wyemitowano pewien francuski film animowany: w roli głównego bohatera występował sympatyczny szczurek, który prowadzi restaurację. Restaurator – w Paryżu lepiej nie można.
No właśnie – w Paryżu. To jedno z moich ulubionych miast, wyśmienite do oglądania, studiowania i – ma się rozumieć – popijania. Muzea też są wyśmienite, a ja odmiennie od wielu moich kolegów i koleżanek – szczurów, nie boję się nawet Luwru, ba, nawet za nim przepadam. Żadną miarą nie oznacza to, że nie lubię tych mniejszych, ba, niemal najbardziej na świecie lubię paryskie Musée de Cluny, niemal, gdyż nic pod słońcem nie umywa się do florenckiej Galleria degli Uffizi. Lubię też i to bardzo muzeum Jacquemart-André, chociaż nazwać je „małym” można tylko z pewnym trudem, bo to przecież cały pałacyk, ba, pałac może. Adres pocztowy: 158 Boulevard Haussmann 75008 PARIS.
Zbudował go w latach 70. XIX wieku architekt Henri Parent na zamówienie protestanckiego bankiera, Édouarda André. Był to mężczyzna średniego wzrostu, ciemnowłosy i patriotycznie usposobiony, co jasno wynika z portretu pędzla słynnego Franza-Xaviera Winterhaltera, który przedstawił go w pysznym kostiumie oficera Gwardii Narodowej. Poza wszystkim pan André wsławił się tym, że u boku barona Rothschilda (skądinąd – niezłe towarzystwo) negocjował z Bismarckiem wysokość kontrybucji (dziś powiedzielibyśmy – daniny) nałożonej przez zwycięzców na Francję po wojnie francusko-pruskiej. Wojna ta, jak wiadomo skończyła się tak umiarkowanym sukcesem Francuzów, że trzeba było się opłacić. Barbarzyński to pomysł, ale czegóż innego spodziewać się po Bismarcku? W roku 1872 André zakupił sobie „Gazette des Beaux Arts”, takoż został wybrany prezesem Union Centrale des Arts Décoratifs. No i się zaczęło, gdyż pan Édouard dokupił do gazety jednego Watteau, potem Bouchera, Lemoyne’a, bardzo (ach, jak bardzo) figlarnego Fragonarda i szereg innych obrazów, z których wszystkie – jak sądzę – wyobrażały przedstawicielki płci pięknej na gółkę, w czym człek rozumny nie powinien widzieć nic złego. Wszelako rychło przyszedł prawdziwy przełom i przyszedł wraz z mariażem: André ożenił się panną Nélie Jacquemart, malarką. Nie wykluczam, że to ona namówiła męża do kolekcjonowania mistrzów Quattrocenta. A więc Mantegna, Giovanni Bellini, Botticelli, Carpaccio, Perugino, Uccello (jeden ze Św. Jerzych przebijających smoka!), Cima da Congliano, Crivelli, obaj panowie Vivarini… Niesłychane.
Jeszcze bardziej niesłychane jest to, że największe wrażenie wywiera (mówię to jako zakamieniały adorator wczesnego odrodzenia) jeno kilka innych obrazów, z których najbardziej zdumiewa portret hrabiego de Nantes pędzla Jacquesa-Louisa Davida, na którego widok człek dębieje i przezornie sprawdza podpis pod tą symfonią kolorystyczną. Czy to aby nie Goya, albo zgoła Velazquez?
Reszta to barok: pierwszorzędni Holendrzy z Halsem i Rembrandten na czele, którego „Wieczerzę w Emaus” kładę między najlepsze dzieła arcymistrza z ulicy Żydowskiej. Skądinąd jest tam człek z taką mordą, że Herodowi oprawcy lepszych mieć nie mogli. Ale znów – to nie przed Rembrandtem stałem najdłużej, jeno przed ogromniastym malowidłem Giambattisty Tiepola pt. „Powitanie Henryka III w willi Contarini” (przeniesiono je właśnie z willi Contarini), które zdobi szczyt dwukondygnacyjnej, elipsoidalnej klatki schodowej – powiadano o niej, że może iść w zawody z klatką schodową Opery. A gdzie tam – klatką z Opery można psu buty podkuć. Niesłychane.
Długo gapiłem się przez barierkę na tego Tiepola, jednakże jest obraz, na który ślepiłem jeszcze dłużej. Rzecz szczególna, to dzieło nie Rembrandta, Halsa, czy Tiepola, lecz portret pędzla Jeana-Marca Nattiera (nie po raz pierwszy wspominamy go pod tą „Koszulką”), mistrza daleko pośledniejszego pędzla, choć bez wątpienia nie był to pędzel ostatni. Przestawia on młodziutką Mathilde de Canisy, markizę Antin, piękną choć pulchną dziewczynę (jak wiadomo polskie słowo „pulchna” pochodzi od łacińskiego „pulchra”, czyli „piękna”), a z jej ręki zrywa się papuga, w kolorze chabrowym. Staremu historykowi sztuki natychmiast przypomina się największe z jego młodzieńczych wzruszeń, wielka infantka z wiedeńskiego Kunsthistorisches, z bukiecikiem chabrów w ręku… No cóż, jak powiadał Horacy – „mkną chyże lata, Postumie”. Eheu, eheu.