W 1770 r. młody pułkownik francuski Charles François Dumouriez opuścił Paryż i wybrał się w podróż do Wiednia. Stolica Austrii była jednak tylko etapem jego podróży, której ostatecznym celem miały być zajęte przez konfederatów barskich południowo-wschodnie tereny Polski. Dumouriez miał za zadanie przekształcić bitnych, ale niesfornych konfederatów w sprawnie działających i zdyscyplinowanych żołnierzy, tak aby dzięki francuskim instruktorom i pieniądzom mogli stawić czoła armii rosyjskiej. Ambitny pułkownik od długiego czasu ślęczał nad książkami o Polsce, wertował mapy Rzeczypospolitej, konferował z nielicznymi francuskimi specjalistami od spraw wschodnich i spotykał się z wysłannikami konfederatów. Udając się w podróż do Wiednia, czuł się już specjalistą od spraw polskich. Oczyma wyobraźni widział swe pierwsze triumfy nad Rosjanami i samego siebie w generalskim mundurze...
Rzeczywistość szybko jednak sprawiła mu srogi zawód. Zaskrzeczała mu po raz pierwszy, gdy w Wiedniu powitali go dwaj wysłannicy konfederacji. Mieli oni za zadanie doprowadzić go do Preszowa na Słowacji – siedziby konfederackich władz. Ta uprzejmość bardzo przygnębiła wysłannika Wersalu. Misja pułkownika była okryta ścisłą tajemnicą, on sam podróżował incognito i nie życzył sobie najmniejszego nawet rozgłosu wokół swojej osoby. Dwaj konfederaci z podgolonymi głowami, ubrani w kontusze i kolorowe safianowe buty najpierw po prostu bardzo rozśmieszyli swym wyglądem wybitnego, zdawałoby się, już znawcę Polski i Polaków. Zaraz potem jednak Dumouriez zdał sobie sprawę, że hałaśliwi i wzbudzający powszechne zainteresowanie swym strojem i wyglądem konfederaci sprawili, że jego misja przestała być tajna. Gdy pułkownik przybył do Preszowa, konfederaci powitali go z nadzwyczajną gościnnością. Wspomnienie odbywających się całymi dniami uczt i pijatyk musiało być bardzo żywe i wyraziste, skoro Francuz pamiętał o nich jeszcze po prawie 50 latach!
Szybko zetknął się z trudnymi do przezwyciężenia problemami: brakiem pieniędzy, konfliktami wśród przywódców konfederacji, opłakanym stanem związkowych oddziałów. Na domiar złego okazało się, że mimo wielomiesięcznych paryskich studiów nad Polską francuski emisariusz nie jest w stanie porozumieć się z Polakami. Nie chodziło tu tylko o to, że większość konfederatów nie znała francuskiego. Dumouriez najbardziej martwił się tym, że jego sprzymierzeńcy nie znają w ogóle pewnych pojęć i nie rozumieją, co to znaczy np. rozkaz, dyscyplina, planowanie czy konsekwencja.
Jeżeli chodzi o kłopoty językowe, to Francuz szybko odkrył, że konfederaci jakimś obcym językiem jednak władają. Z pewnym zdziwieniem odnotował fakt, że zwracali się do niego po łacinie. Sam Dumouriez znał język Wergiliusza, gdyż na skutek decyzji swego ojca kształcił się w sposób już wtedy dosyć we Francji staromodny i długo uczył się łaciny. Mówiąc po łacinie w Polsce, czuł się jak cudownie przeniesiony do czasów Cezara i Pompejusza. Chwilami miał wrażenie, że powróciły jego dziecinne lata, a wszystko to, co go spotkało, było tylko jakąś oryginalną lekcją łaciny. Jak sam pisał, prowadził wojnę po łacinie. Wskazuje to z jednej strony na językowe trudności w porozumiewaniu się francuskiego oficera i konfederatów. Z drugiej strony Dumouriez miał jednak na myśli problem znacznie głębszy. Konfederaci po prostu zupełnie inaczej rozumieli pojęcie „prowadzić wojnę” niż ich francuski doradca.