Ostatnio kultura polska poniosła ciężkie straty: umarła Maria Janion, umarła Ewa Demarczyk i umarł Wojciech Karpiński, o czym mówiło się najmniej. Wszystkie te osoby wywarły jakiś wpływ na moje życie, a największy, bo również osobisty – ten ostatni, autor wielu pięknych książek, m.in. „Pamięci Włoch”. Niemal polski Burckhardt, czy inny Muratow. Tym razem nie będzie więc o baroku.
Pamiętam, jak dziś – było to w roku 1975, dla mnie niezwykłym, bo 20 lat kończyłem w Wenecji, a w tym samym dniu (czyli 10 września) Polska wygrała z Holandią 4:1. Krótko po tym znalazłem się w Ferrarze, do której dostałem się autostopem, nie bez znacznych trudności, bo wtedy, po jakichś zabójstwach kierowców, słabo działał on we Włoszech. Chyba, że było się z dziewczyną, ale w tym przypadku nie miało to miejsca. Po długim marszu z potwornie ciężkim plecakiem i w ostatnich dżinsach dotarłem do wielce zapuszczonego hostelu, gdzie od ręki uwaliłem się na materacu leżącym na gołej podłodze. Obok mnie spoczywał pewien Flamand, równie sfatygowany jak ja i równie przejęty piłką nożną. Nota bene, kilka dni wcześniej złapałem jakiegoś urlopowanego soldatero w małym fiaciku, z którym, w jakimiś „międzyjęzyku” również rozprawiałem o futbolu. Mój interlokutor wielce podziwiał polska reprezentację, a o jej prawoskrzydłowym mówił „Lato, frr, frr”, co naturalnie miało opisywać szybkość piłkarza Stali Mielec.
Tak, czy inaczej debatowałem z owym Flamandem, aż tu nagle pojawił się drobny jegomość w szetlandzkim, turkusowym sweterku i starannie wypasowanych, flanelowych spodniach. Po fladze na plecaku poznałem, że Polak; zagadał do mnie i szybko się zdziwił, bo zrozumiał, że nie jestem tu w celach kupna – sprzedaży tylko po cuda Quattrocenta, po Piera, Bellinich, Uccella, czy wielkich mistrzów szkoły ferraryjskiej. Nieznajomy zabrał mnie na obiad do baru „Ariosto”, co nader sensowne, bo wielki ten poeta był Ferraryjczykiem, zresztą jak dwaj pozostali włoscy poeci rycersko-epiczni: wcześniejszy, Matteo Boiardo i późniejszy, Torquato Tasso. Gdzie indziej ich nie ma , gdyż tylko w Ferrarze rządził ród prawdziwie rycerski, ród D’Este, nie żadni tam nuworysze, jak choćby mantuańscy Gonzagowie.
Z rana Karpiński (bo o nim przecież mowa) zniknął, a ja pomaszerowałem do Palazzo Schifanoia, najsłynniejszej, choć nie najobszerniejszej (bo ten prymat przypada Palazzo Estense, budowli jak z czołówki filmów Disneya) rezydencji rodu. Palazzo Schifanoia, dosłownie Pałac Ucieczki od Nudy z zewnątrz nie prezentował się nadto efektownie, niezadowolony był z niego również Borso, markiz Ferrary i książę Modeny i Reggio. Wiedziałem jednak, że w środku znajdują się malarskie cuda, stworzone u kresu lat 60. XV wieku dla tegoż księcia. Pałac wyglądał na zamknięty na cztery spusty, ale zakołatałem w żelazne drzwi, które otworzyły się po chwili i pojawiła się w nich mała dziewczynka o buzi umazanej dżemem, bo akurat spożywała z nim bułkę. Popatrzyła na mnie wielkimi oczami, wzięła za rękę i zaprowadziła na piętro, gdzie osłupiałem. Na freskach Cosima Tury, Francesca del Cossy i Ercole de’Robertiego (skądinąd, straszny był z niego pijak) świat kolorowych alegorii szedł jak wino do głowy, kompletnie oszołamiał, a tajemnicze astrologiczne treści jeszcze to wspomagały. Z piętnastowiecznych zespołów fresków te chyba zrobiły na mnie największe wrażenie, a przecież jest we Florencji Masaccio, w Mantui Andrea Mantegna, a w Arezzo Piero della Francesca. Może dlatego, że aż takiego piękna się w pałacu bez nudy nie spodziewałem.
A później marsz, trzeba iść na autostop i godzinami przyglądać się pustej szosie. Chętnie bym na nią wrócił. I znów do Ferrary.