Dziwny to fakt, lecz szlachta europejska była wielce zamiłowana w pojedynkach.
Gdy czytam Dumasa (ojca) czy Sienkiewicza powstaje we mnie przekonanie, że głównym zajęciem szlachty tamtych lat było pojedynkowanie się, która to tradycja przetrwała długo. Pięknym przykładem z naszego podwórka jest choćby potrójny pojedynek z XVIII w. pomiędzy wojewodą mazowieckim Adamem Tarłą, a księciem Kazimierzem Poniatowskim, przesympatycznym bratem króla. Ostatecznie książę przebódł wojewodę rapierem, od czego tenże wyzionął ducha. Chętnie widziano to stracie jako konfrontację cudzoziemszczyzny ze staropolszczyzną, bo Tarło był twardym obrońcą wartości staroszlacheckich. Nieco bruździ temu fakt, że przenosząc się na tamten świat (niekoniecznie wybierał się prosto do nieba) wojewoda westchnął „mon Dieu”, co nie wydaje się poprawną polszczyzną.
W XIX w. mania ogarnęła również Rosję: był taki podpułkownik Michaił Łunin, dzielny wojak i polonofil, który, jeśli ktoś, nie daj Boże, potrącił go przy stole, to natychmiast wyzywał. Koniec Łunina był straszny: zamieszany w spisek dekabrystów został zesłany do ponurej twierdzy Akatuj, gdzie – zgodnie z jej nazwą – zakatowano bohatera. Mania uzyskała takie natężenie, że zaczęły pojedynkować się kobiety, przy czym jeśli u mężczyzn duelanckim majstersztykiem było ucięcie ucha, to u dam wypadało obciąć (albo przynajmniej mocno porazić) pierś przeciwniczki, bo przy takich okazjach występowało się w stroju topless.
Ale wróćmy do naszych czasów. Otóż na Zachodzie długo była w modzie tzw. „szpada włoska” stosunkowo długa i giętka, stąd zasadniczo dawała względnie niewielkie rany. Niestety wyparł ją francuski wynalazek „szpady krótkiej” (courte epee), którą operowało się denata z bliska, przebijając mu na przykład płuca bądź wątrobę. To nią władało czerech muszkieterów i niezliczona masa szlachty francuskiej i hiszpańskiej, często – podobnie jak u nas – całkiem gołej, lecz zawsze chętnej do bitki. Podobno ofiarą courte epee padło kilkadziesiąt tysięcy osób...
Nasza szabla kochana nie była aż tak skuteczna. Służąc raczej do cięcia, nieodbita spadała pewnie na ramiona, zaś cios sztychem był z oczywistych względów trudniejszy niż pchnięcie szpadą. To były nieco inne umiejętności, choć pamiętamy, że pan Michał, natchniony mistrz szabli, bywa, że nosi też „rapierek zacny”. Niewątpliwie w czasach pana Michała pojedynkowano się chętnie, czego dowodzi słynny portret szlachcica bez ucha. Jednakże, jeszcze w wieku poprzednim pojedynki niespecjalnie były w modzie. Władysław Łoziński w genialnym „Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku” (to książka moja ukochana) nadmienia, że w województwie ruskim, tym właśnie, z którego pochodzi pan Michał, przez długi czas odbyły się raptem trzy pojedynki, przy czym jeden na łodzi, co musiało przypominać wzbogaconą o większy stopień ryzyka jazdę figurową na łyżwach. Ale owszem, zdarzyło się, że w całkowicie regularnym spotkaniu jeden husarz przebódł drugiego kopią na wskroś. Choć w zasadzie wolało się mordować po kątach.
A było czym, bo fajnie sobie pooglądać, jak na filmie Tadeusz Łomnicki wymachuje szabelką, ale kiedyś miałem w ręku przedwojenną szablę kawaleryjską. Oczywiście w duszy zadałem Sienkiewiczowskie pytanie: „czy krzyż uczynię?”. Tymczasem ręka prędko bezwładnie opadła. Nic mi nie wiadomo na temat tego, czy szabla, którą władał pan Michał, była lżejsza. Wygląda więc na to, że mały rycerz, choć Bóg dał mu mizerną postać, silny był jak tur, czego każdemu życzę.