Górna Szkocja może i nie jest ojczyzną baroku, lecz przypuszczam, że jest on mocno zakorzeniony w rodzimej tradycji.
W Szkocji byłem bardzo dawno temu i już tam nie pojadę. Do Edynburga nie ma sensu, bo obsiedli go nasi rodacy, a chociaż ze mnie dobry Polak, to naszej mowy mam pod dostatkiem w Warszawie. Znowuż na pagóry Górnej Szkocji nie mam wystarczających możliwości ruchowych, gdyż doskwierają mi zastarzałe kontuzje futbolowe. Jako młody człowiek (a właściwie dziecię niewinne, choć w tej sprawie nie ma pewności, albowiem może zawodzić mnie pamięć) zapragnąłem zostać polskim Pelém, choć nie miałem na to ni siły, ni talentu.
No, ale skończmy z tym starczym roztkliwianiem się nad sobą. Lepiej powiedzieć, że w Polsce doby baroku Szkotów było zdumiewająco wielu, chyba do 40 tysięcy. Jest to liczba bardzo poważna zważywszy, że wśród nich byli osobnicy bardzo wybitni, jak choćby ów Hassling Ketling of Elgin, który najsampierw kochał się w Oleńce, później odbił Krzysię Wołodyjowskiemu, następnie, z tymże Wołodyjowskim, wysadził się był w Kamieńcu Podolskim prochami, z czego – jak należy sądzić – jakieś dobro spłynęło na Rzplitą. Z pewnością bowiem mieliśmy podówczas nadmiar doświadczonych oficerów.
Polacy Polakami, jednakże mam wrażenie, że wszędzie na świecie (choć niekoniecznie w Paramaribo) panuje moda na szkockość; jest Scottish revival czego przykładem choćby stosunkowo niedawny przebój filmowy pt. „Rob Roy” z Liamem Neesonem, Jessicą Lange, a przed wszystkim wspaniałym Timem Rothem w roli złego (na koniec okazuje się, że nie do końca złego) Anglika. Powiadają, że film jest oparty na motywach z Waltera Scotta, ale to nonsens, bo tak on, jak i powieść pod tym samym tytułem nie mają ze sobą wiele wspólnego, poza tym, że jedno i drugie (bez wątpienia kłamliwie) opowiada o czynach niejakiego „Rob Roya” MacGregora, bandyty o odcieniu niepodległościowym.
Walter Scott to dziś pisarz na wpół zapomniany, bo niby jak tu czytać powieści romantyczne? Może jeszcze Chateaubrianda się zachciewa, albo co? W swoim jednak czasie był supergwiazdą i czytali go dosłownie wszyscy mniej więcej gramotni, a wśród nich m.in. James Fenimore Cooper i młody Zygmunt Krasiński. Nawet „Ivanhoe” (1820) zdaje się odchodzić do literackiej rupieciarni, co mnie martwi, gdyż występuje tam jeden z moich ulubionych bohaterów, i.e. Wamba Przygłupek.
Ale ja, człowiek już wiekowy bardzo, Scotta lubię – wraz z jego wielosłowiem i sprostytuowanymi w szkole „opisami przyrody”, którymi (oczywiście nie Scotta, bo o nim nie słyszał) napawał się co głupszy nauczyciel licealny. A najbardziej ze Scotta lubię powieść, którą wszyscy zapewne lubią najbardziej, mianowicie „Waverleya” (1814), opowieść o przygodach wielkomiejskiego dżentelmena w górnej Szkocji, gdzie kłębią się mniej lub bardziej agresywni faceci w spódniczkach. Stamtąd jest też kolejna z moich najulubieńszych figur literackich, i.e tyleż dzielny, co gadatliwy baron Cosmo Comyne Bradwardine, wciąż sypiący łaciną.
„Waverleya” trudno traktować jako powieść przesadnie historyczną, gdyż Scott urodził się zaledwie 26 lat po wielkim powstaniu szkockim. Za to drugi z największych piewców Górnej Szkocji (zostawmy już Jamesa Macphersona, bo ma się nijak do naszej barokowej epoki), Robert Louis Stevenson, może się tu cieszyć przywilejem późnego urodzenia, gdyż poprosił się na ten świat anno Domini 1850. Spędził na nim raptem 44 lata. Ten znakomity pisarz zwykle pojmowany jest (z winy wczesnej „Wyspy skarbów”) jako producent tekstów dla młodzieży, jakiś angielski Alfred Szklarski. Bądź też jako wytwórca „thrillerów”, a mówiąc ściślej, opowieści potwornych – a to z winy dr. Jekylla i p. Hyde’a. Mimo niesłychanej popularności obu tych tekstów trudno uniknąć wrażenia, że gatunki przez nie reprezentowane są jakby dość podrzędne. Tymczasem Robert Louis był pisarzem po prostu genialnym, o niezwykłym darze słowa i obrazowania. A to właśnie za sprawą opowieści szkockich, „Porwanego za młodu” i późniejszej o lat kilka kontynuacji, „Katriony”.
Nie lubię streszczać powieści, albowiem jest to zajęcie nudne i trudne. Ale w dwu słowach.
Recz dzieje się w kilka lat po wielkim powstaniu szkockim 1745/6, konkretnie w roku 1751. Niejaki David Balfour, młodzieniec przystojny i roztropny, zostaje sprzedany na statek (proceder w tych czasach nierzadki) przez potworkowatego stryja, gdyż ten chce przejąć schedę po zmarłym barcie, ojcu Davida. Na statek ów, podczas niesprzyjających warunków atmosferycznych dostaje się – w akrobatyczny sposób – szkocki szlachcic, Alan Breck Stewart, tzw. „jakobita”, czyli zwolennik Stewartów, którzy chcą znów przejąć władzę w kraju rządzonym przez dynastię hanowerską. Alan (nota bene postać autentyczna) ma przy sobie niemało złota, co budzi zrozumiałą żądzę w brudnej duszy bandycko usposobionego kapitana i jego załogi. Jednakże napaść na Alana kończy się fatalnie dla napastników: zuchwały jakobita, zawołany, jak się okazuje, szermierz, dokonuje – przy pomocy Davida – prawdziwej rzezi chciwych marynarzy, po czym w trakcie zasłużonego odpoczynku układa pieśń o swych czynach, którą tłumacz, Jan Meysztowicz, przełożył tak:
„Oto pieśń o szabli Alana
Sławiąca jej płatnerza
I ogień, co ją wykuł:
Oto pieśń o szabli lśniącej w ręku Alana Brecka”.
Zawsze lubiłem pieśń Alana, to jest taki element powieści, który tworzy jej mikroklimat, trochę ją uwzniośla, podnosi ją wyżej, ku chmurom. Jednakże, gdy ostatni raz czytałem „Porwanego”, coś mnie tknęło i sięgnąłem do oryginału. I okazało się, że pieśń Alana brzmi tak:
„This is the song of the sword of Alan,
The smith made it,
The fire set it;
Now it shines in the hand of Alan Breck.
Their eyes were many and bright,
Swift were they to behold
Many the hands they guided.
The sword was alone.
The dun deer troops over the hill,
They are many, the hill is one;
The deer vanish;
The hill remains.
Come to me from the hills of heather,
Come to me from the isles of the sea.
O far-beholding eagles,
Here is your meat”.
A po naszemu tak:
„Oto pieśń o mieczu Alana,
Kowal go uczynił,
Ogień go wypalił;
Teraz lśni w ręku Alana Brecka.
Ich oczu było wiele i były jasne,
Skore były do patrzenia,
Wiele było dłoni, którymi kierowały.
Miecz był sam jeden.
Stado jeleni przebiega wzgórze;
Wiele ich jest, wzgórze jest jedno;
Jeleń przeminie,
Wzgórze pozostanie.
Przyjdź do mnie z wrzosowych wzgórz.
Przyjdź do mnie z morskich wysp.
O wysoko szybujące orły,
Oto wasz żer”.
Trzeba przyznać, że Meysztowicz się nie przyłożył: przetłumaczył tylko pierwsze linijki pieśni Alana i to niedokładnie. Żadna tam „szabla” (bo byłoby „sabre”) lśniła w ręku Alana, tylko „miecz”, „sword”. Oczywiście szkocki rębajło (w powieści też) posługuje się szablą, tylko że słowo „miecz” ma dwa znaczenia. Pierwsze, węższe, wiadomo, drugie, szersze, oznacza każdą broń sieczno-szpikującą, zwłaszcza gdy odnosimy się do niej w trybie uwznioślającym. A taką przecież mamy tu sytuację.
Domyślam się wszakże dlaczego – po prostu „Pieśń Alana” jest trudna do tłumaczenia. Wiem, bo spróbowałem i wcale nie jestem pewien, czy dobrze. Z pewnością ma to jakiś wewnętrzny rytm, słabo uchwytny dla polskiego ucha, czyli oka. Nadto, co w Polsce powszechne, tłumacz z uporem używa terminu „kobza” dla określenia czegoś, co nazywa się „dudy”. Na Boga, kobza to instrument strunowy!
Recz to bardzo ważna, gdyż dudy odgrywają wielką rolę w „The Kidnapped”. Otóż David i Alan w swej ucieczce (już mniejsza, o co chodzi) znajdują chwilowo schronienie w jakiś zabitej deskami wiosze, o czym dowiaduje się inny szkocki rębajło, niejaki Robin Oig MacGregor, czyli syn Rob Roya, i postanawia złożyć wizytę naszym przyjaciołom. Ma się rozumieć, że spotkanie Alana z Robinem skończyć się musi krwawą rąbaniną, lecz bawiący się tęgo gospodarz sprytnie podpowiada im inny typ rywalizacji – w grze na dudach, w której obaj uważani są za wirtuozów. Skądinąd ciekawe, że Wołodyjowski nie był.
I to jest najpiękniejszy moment powieści. Dudy krążą od Robina do Alana, a muzycy (czy stosowny byłby termin „dmuchacze”?) coraz piękniej rozwijają jeden motyw, ozdabiając go – ku zachwytowi Davida – ślicznymi trylami. Właściwie wygląda to tak, jak mogłyby wyglądać zawody gry na organach – kto lepiej zagra zadaną fugę. Koniec końców jedno i drugie, to koncert barokowy.
Walka trwa długo, wreszcie MacGregor wyciąga asa atutowego: z wielką solennością intonuje marsz bojowy klanu Stewartów, klanu Alana. I to jest muzyczny nokaut, nokaut nauszny. Alan mieni się na twarzy, a gdy Robin kończy, oświadcza (mówię własnymi słowami), że nie jest godzien dmuchać w worek w krainie, po której stąpa tak wielki mistrz, jak syn Rob Roya. I go nie zabije, gdyż byłoby okropne pozbawiać Szkocję tak wielkiego muzyka.
Morał z tej opowieści może być wieloraki, gdyż tak zawsze z morałami dobrych opowieści. Może najbardziej tu pasuje taki, że przed potęgą prawdziwej muzyki nie ma ucieczki. Nulla est fuga.