W pracowni Rembrandta, znanego malarza holenderskiego zdarzyła się ongi mała wesoła draka.
Rembrandt to postać prawdziwie osobliwa, zresztą dość często goszcząca pod tą koszulką. Już samo imię, niezwykle rzadkie i niezwykle germańskie zapowiadało kogoś wyjątkowego. Nota bene, niektórzy niemieccy „znawcy przedmiotu”, usiłując zagarnąć jego twórczość dla własnej kultury, z upodobaniem to podkreślali. Szczęściem swego syna nazwał Rembrandt najzupełniej niegermańskim imieniem Tytus.
Ale po cóż prawić o takich drobnostkach. Grunt, że było dwóch Rembrandtów: ten młody, wesoły, z żoną pod pachą, żłopiący wino reńskie (koniec końców był van Rijn) i ten starszy – posmutniały, poszerszeniały, wpatrzony w głębię swych nieszczęść. Dziś, gdyż wiosna, chcemy zaprosić pod tą koszulkę pierwszego z Rembrandtów, niech będzie jeszcze jaśniej i weselej. A i reńskie łacno zdarzyć się może.
Był czas, kiedy Rembrandt wprost taplał się w zamówieniach, które waliły nań z góry, dołu i obu boków. Aby im podołać, zatrudnił był mistrz wielu uczniów, dla których wynajął dom na Bloemengracht, pojemny, że każdy z uczniów miał własny pokój i mógł sobie pacykować wedle chęci i woli mistrza, który właśnie w ich pokojach udzielał im swych bezcennych nauk. Jak wiadomo, młodym ludziom często odbija, a właściwie odbija bez przerwy, zwłaszcza w pewnej sprawie, a właśnie ona miała się zdarzyć. Otóż pewien uczeń malując akt, bądź inny obraz z żeńskim golasem zamówił był do swego pokoju na Bloemengracht nagą modelkę, o czym rychło zwiedzieli się drodzy koledzy, którzy – niewiele myśląc – wydłubali dziurę w ścianie i nuż zapuszczać żurawia na kolegę z nagą pięknotką. W tej sprawie ustawili się w zgrabną kolejkę, żywo przypominająca kolejką do warszawskiego fotoplastykonu w latach 60-tych ubiegłego wieku. Choć kolega był dość niewyględny, to poza tym było na co popatrzeć. Oglądani oczywiście połapali się w tym wszystkim i żarciki zaczęły – jak to u młodych – kursować przez ścianę. Trzeba przy tym podkreślić, że był piękny letni dzień (no pewnie wiało trochę od morza, jak to w Holandii) i obserwowany malarz, aby się nie przegrzać, też pozostawał w śmiałych desusach, a mówiąc ściślej – w samych skarpetkach, zawsze bowiem trochę ciągnie od podłogi.
Na to wraca Rembrandt, tuszę, że z targu, obwieszony jakimiś dziwnymi przedmiotami, pochodzenia często orientalnego (jak to Rembrandt) i nuż rozpatrywać powstałą sytuację, nieco demoralizującą, bo uczniowie mieli przecież pracować a nie chichotać. No, ale i on pragnął zobaczyć co też wyprawiają dwa golasy, bo to zwykle jest rzecz smaczna i interesująca i sam zaczął podglądać przez dziurę w ścianie... Zapytał ich nawet cóż i po co czynią. Na to golasy, wciąż głupkowato rozchichotane, odpowiedziały dowcipnie, że nie robią nic zdrożnego, po prostu są tak właśnie, jak Adam i Ewa w raju. Na to dictum mistrz lekko się spienił i zaczął walić pięścią w drzwi rycząc: „skoro jesteście nadzy, musicie uchodzić z raju”. No i wyrzucił ich za drzwi, choć po prawdzie nie wiem, czy zamiłowanego w goliźnie ucznia wywalił też z pracowni. Szczerze wątpię, czy inspirator skandaliku z powrotem znalazł się wśród uczniów mistrza. Ba, mistrza! Boga zgoła, bo przecież to on wyrzucił pierwszych ludzi z raju. Raju? Czy może pracowni?
Przedwieczny tęgo bowiem musiał pracować, skoro po jakimś czasie odpoczął.