Staropolacy w zasadzie byli niezmiernie grzeczni, choć czasem nie potrafili utrzymać nerwów na wodzy.
Władysław Łoziński, pisarz, historyk, a w potrzebie i historyk sztuki, który już nie raz gościł pod tą koszulką, wielce się różni od dzisiejszych historyków, przynajmniej polskich. Ci bowiem (z małymi wyjątkami, przede wszystkim Normana Daviesa, który jest Polakiem nierdzennym) uparli się, żeby pisać źle albo bardzo źle. Drzewiej inaczej bywało, a Józef Szujski, fundator polskiej historiografii naukowej, pisał, że dziejopisarstwo ma dwie strony: jedną „umiejętną” (tzn. „fachową”), a drugą literacką. „Umiejętna”, owszem, ostała się, choć u wielu historyków ogranicza się do tzw. „krytyki źródeł”, zaś artystyczną diabli dawno wzięli. Ale po cóż płakać nad rozlanym mlekiem. Lepiej wrócić do Łozińskiego.
Na początek trzeba nam powiedzieć, że Władysław Łoziński miał słynniejszego brata, Walerego, autora powieści Zaklęty dwór (zdaje mi się, że ją nawet sfilmowano), wielkiego birbanta i awanturnika, który na koniec dostał swoje – mianowicie szablą w skroń w pojedynku (o kobietę!) z dziennikarzem Karolem Cieszewskim. Może by i wyżył, ale otworzyły mu się rany z poprzedniego pojedynku. A krew zalała go dlatego, że dostał wiadomość, iż jego bliski przyjaciel, August Bielawski, zginął właśnie w pojedynku… Tak wyrzynała się polska literatura. Zresztą nie ona jedyna. Przypominam, że dwóch największych poetów rosyjskich, Puszkin i Lermontow, zginęło w pojedynkach, tylko nieco wcześniej.
Powieści Władysława Łozińskiego można spokojnie pominąć, może z wyjątkiem Oka proroka. Nie można, sądzę, tego zrobić z genialnym utworem Prawem i lewem, który opiera się na wypisach z akt grodzkich województwa ruskiego z XVII wieku. Z lubością przytaczam opowiedzianą przezeń historię braci Łahodowskich, których było trzech, a później dwóch, bo jednego sami sobie zabili i poćwiartowali, aby ukryć jego resztki w różnych miejscach w lesie. Zrobili tak, bo w procesach o morderstwo wymagane było okazanie ciała w grodzie. Ale pech, a może alkohol (no, były pewne powody do stresu, przecież nie co dzień morduje się brata), sprawił, że zgubili odrąbaną nogę… No, ale ja nie o tym, tylko o staropolskiej grzeczności.
Otóż, jak to wszyscy pewnie wyczuwają, istniała takowa. Jakub Sobieski, sympatyczny i mądry „pan Jakobus”, wojewoda bełski, a na koniec nawet kasztelan krakowski, udzielał synom instrukcji na wojaż odnośnie zachowania „grzeczności polskiej”. Owszem, na Zachód jeździło się po pewien typ manier i europejski polor, ale „grzeczność polska” miała trwać nienaruszona. Trzeba było znać hierarchię, mocium panie: kłaniać się umiejętnie, zamiatając ziemię wylotami kontusza, odprowadzać do drzwi, tańczyć zamaszyście, acz godnie. Czasem jednak ta grzeczność zawodziła, nawet wobec obcych, nawet w dyplomacji, że wspomnę znaną legację posła rosyjskiego do Jana Kazimierza, a właściwie jej przez Polaków przyjęcie, podczas którego omal nie doszło do bójki, a obie strony wyzywały się od głupków. Wojciech Wessel komentując kłótnię swego towarzysza Kazimierza Tyszkiewicza z posłem Gawryłem Puszkinem, oświadczył, że „hajduk mój ubrany mógłby od was poselstwo sprawować”. Przedtem była konwersacja urocza: „Głupiś, Tyszkiewicz”, „Tyś sam głupi, Puszkin” etc., etc.
U siebie nie było lepiej, nawet na sejmie. Otóż Anno Domini 1611 kasztelan kaliski, Adam Stadnicki, obiecał Jerzemu Mniszchowi, że „byś mi to gdzie indziej powiedział, wyciąłbym ci gębę”. Naturalnie, Mniszech zgłosił podobną inicjatywę: „łżesz, ja tobie gębę wytnę!”. Na sejmie nieco wcześniejszym, bo w 1582 roku (poszło o jakieś duperelium, nawet nie wiem jakie), Jarosz Gostomski stwierdził, że Mikołaj Tomicki łże jak pies, bo „nie na maszkarach ani we Włoszech [jakby było coś w tym złego – J.K.], ale na dworach panów swych [jakby było w tym coś dobrego – J.K.] i na służbach żołnierskich czasy ja moje trawił”. Na to Tomicki: „mnie nigdy o rzeczy sromotne nie przymawiano, karteluszów na mnie nie wydawano, ani mi publicae nie zadawano!”. I, jak amen w pacierzu, doszłoby do mordobicia albo i do rozlewu krwi, gdyby ich koledzy posłowie od siebie nie odciągnęli.
A teraz przepraszam tłum Czytelników za przypomnienie kilku niechlubnych zachowań ich rodaków i grzecznie kłaniam się z polska.