W złą pogodę każdy współczujący człowiek z przyjemnością okryłby rzymski posąg Marka Aureliusza płaszczem. A my możemy – księcia Józefa.
„Entrata” – to słowo zdaje się coraz bardziej przyciągać uwagę tłumów, również za moim, pardon, wstawiennictwem. Oznacza ono (oczywiście w przybliżeniu, bo przecież wiadomo, że synonimów nie ma) uroczysty wjazd jakiejś bardzo ważnej osobistości do jakiegoś miasta – zwykle w związku z ważnymi okolicznościami historycznymi. Wjazd więc Jerzego Ossolińskiego do Rzymu bądź mój na Gubałówkę jak najsłuszniej nazywamy entratami. Mam też wrażenie, że entrata musowo ma znaczenie pokojowe (mówiąc ściślej: niepowiązane z działaniami wojennymi), gdyż bez wątpienia nie są entratami wjazdy Chrobrego do Kijowa bądź Żółkiewskiego do Moskwy. Zazwyczaj każdej entracie towarzyszył niesłychany hałas i rejwach jak wszyscy diabli. Entarata, tra ta ta ta, bum ta ra ra, bum cyk cyk i bum! Krzyczy ludność, ryczą trąby, huczą bębny, dźwięczą czynele, a ja się weselę, bo widzę, że dobrze jest.
Mało kto wie, że temat entraty wielce jest popularny w dziejach malarstwa, jakkolwiek niekonieczne polskiego, chyba żeby uznać za takowy wjazd Małachowskiego na Linowskim i Zakrzewskim do kościoła św. Jana w Warszawie z „Konstytucji 3 maja” bądź wjazd ks. Witolda (i paru innych osób) w oczy widzom z „Bitwy pod Grunwaldem”. Oba te arcydzieła wyszły spod pędzla Jana Matejki, dalej zwanego mistrzem z Floriańskiej.
Znamy się z tym gościem, gdyż napisaliśmy o nim to i owo, nie za dużo, nie za mało, po prostu w sam raz. Gdy pisałem swe nieśmiertelne o nim dzieła, od razu wpadł mi w oko specyficzny rodzaj patriotyzmu mistrza z Floriańskiej. Objawił on się wiele razy, m.in. tym, że nie podszedł był do powstania (co roztropne) i wychował dzieci w odpowiednim duchu. Gdy bowiem bawiąc w Krakowie, cesarz Franciszek Józef odwiedził był pracownię malarza (co pewnie nie zdarzyło się Habsburgom od czasów Karola V i jego wizyty u Tycjana), mistrz z Floriańskiej lewitował na pięć sążni (świadectwo Mariana Gorzkowskiego, autentycznego idioty) a dzieci mistrza z tejże ulicy rzucały kwiaty pod cesarskie stopy. Właściwe nic w tym złego, bo już dawno Franciszek Józef przeszedł był transformację – od gówniarzowatego tyrana po dobrotliwego staruszka. Oczywiście nie przeszkodziło mu to później wywołać wojnę światową, lecz w obliczu ówczesnych problemów galicyjskich to prawdziwa drobnostka. Oczywiście nie mam nic przeciwko Galicjanom, jakkolwiek trzeba przyznać, że trudno tam znaleźć kibiców warszawskiej Legii.
Oczywiście, największą najgłośniejszą entratę wykonał w roku 1633 Jerzy Ossoliński, jeden z największych bufonów w dziejach narodu polskiego. Podobno kiedyś zrobił coś mądrego, ale ja w to nie wierzę. Ossolińska kawalkada była widowiskiem całkowicie barbarzyńskim, skąpanym w złocie i głupocie, dlatego też spodobała się il popolino, rzymskiemu ludkowi (bo przecież „lud rzymski” oznacza coś zupełnie innego). Miała wszakże interesujące strony, albowiem w orszaku pana Jerzego efektownie zaprezentowało się dziesięć dużych wielbłądów.
Wielbłąd nawet w przekroju dziejowym nie wygląda na zwierzę polskie czy staropolskie. Jest to wszakże tylko pozór, gdyż najbardziej polski ze staropolskich Jerzy Michał Wołodyjowski pod swym Chreptiowem hodował właśnie wielbłądy! Fakt ten podkreśla z całą mocą Henryk Sienkiewicz, niekwestionowany twórca literackiego wcielenia pana Michała. I cóż tu, braciszku, zrobisz? Czasem człek na zająca wyjdzie, a na wielbłąda się wtarabani.
Wielbłąd wielbłądem (nie słoniem przecie), jednakże warto podkreślić, że podobny numer z kopytami wykonał parę lat wcześniej (mniej więcej 600) ojciec Wilhelma Zdobywcy, książę Normandii Robert zwany Szczodrym, Wspaniałym bądź – może trochę przesadnie – Diabłem. Tenże Robert, czyniąc swą entratę do Rzymu, wjechał był do Wiecznego Miasta na mule, którego podkowy przymocowano do kopyta za pomocą złotych nici. Oczywiście podkowy odpadały, a otoczenie książęce łapało je jak muchy. W samym zaś środku Rzymu książę zoczył był pomnik cesarza Marka Aureliusza i zdrowo przeraził się na myśl, że tak wielki władca zaraz się przeziębi, gdyż ubrany był skąpo, a pogoda była kiepska. Zaraz więc okrył cesarza swym pysznie dekorowanym płaszczem…
My, Polacy, nie musimy jechać do Rzymu w tej sprawie, mamy przecież pod ręką księcia Józefa, ale skąd dziś wziąć taki płaszcz?