Jakub Sobieski, wysyłając w 1645 roku na zagraniczne studia swych nastoletnich synów, Marka i Jana, w ojcowskiej instrukcji zalecał potomkom: „jeśliby który z was chciał się na lutni uczyć grać albo na jakim instrumencie, to i to na wolę waszą puszczam, jeśli który z was będzie miał do tego ingenijum, ale ja się przyznam, żebym żałował tego czasu, co byście na tym błazeństwie strawili. Będziecie, da-li Bóg, mieli z to substancyjej swojej, że możecie muzykę chować – lepiej, że oni sami wam grać będą, niż wy sobie”. Jan wziął sobie do serca ojcowską radę: szkoda tracić czas, by zgodnie z zachodnią modą uczyć się gry na instrumencie, skoro jako magnacki syn będzie mógł do woli najmować i utrzymywać zawodowych muzyków.
Reguły, które w dawnej Polsce obowiązywały mężczyzn, nie dotyczyły płci niewieściej. W przypadku ich przedstawicielek gra na instrumencie, która mogłaby umilać mężowską rekreację, była dobrze widziana. Nie dziwi więc eksponat pieczołowicie przechowywany w wilanowskich zbiorach: wieko od klawikordu podarowanego Marysieńce przez trzecią żonę cesarza Leopolda, z zaleceniem, by po powrocie Sobieskiego spod Wiednia mogła na nim przygrywać zwycięzcy „tryumfalne pienia”. Czy królowa nauczyła się grać, nie wiemy. Wiemy natomiast, że lubiła śpiewać, także polskie pieśni miłosne. W liście z sierpnia 1661 r. wyznaje Sobieskiemu: „Bez przerwy śpiewam draqulica [!?] i Czerwone pończoszki”, a w kolejnym domagała się zwrotu swego rękopisu z piosenkami. Także Jan III, gdy miał dobry humor, lubił sobie pośpiewać. Podobnie, jak jego siostra (wśród zapisek Sarneckiego znajdujemy i taką o Katarzynie z Sobieskich: „tego dnia [...] wesoła była, śpiewaniem się zabawiała”).
Diariusz, który dla swego pryncypała Karola Stanisława Radziwiłła spisywał w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych XVII w. rezydent na królewskim dworze, Kazimierz Sarnecki, zawiera spora wzmianek o muzykach umilających czas królewskiej parze. Przede wszystkim rozróżnia on wyraźnie grającą przy większych zabawach tanecznych królewską kapelę, od muzyków pokojowych (kiedy 25 IV 1694 pałacowe tańce musiały się obyć bez kapeli, Sarnecki zapisał: „Muzyka pokojowa grała, bo niemasz kapeli”). Zespół, którym zarządzał kapelmistrz Jacek Różycki, a którego kompozytorem był Viviano Augustini, nie będzie nas tu interesował (jego skład instrumentalny i osobowy nie jest znany, wiadomo jedynie m.in. z relacji Giovanniego Battisty Fagiuoli, że składała się w znacznej mierze z włoskich muzyków). Zajmiemy się muzykami pokojowymi.
Zapiskom Sarneckiego zawdzięczamy informację, iż odmienne przyzwyczajenia królowej Francuzki i króla Sarmaty znalazły też odbicie w ich gustach muzycznych. Kiedy w noworocznym nastroju świętowano pierwsze dni 1694 roku: „muzyka do stołu grała wszytka, tak króla jegomości, jako i królowej jejmości”. Krzepi, że choć różne w repertuarze i stylu, oba składy potrafiły zgodnie zagrać przy królewskim stole.
Powszechnie chwalony gust królowej Francuzki skłaniał się ku muzykom rodzimym. Stąd na przykład pod koniec lutego 1694 roku w porze obiadu: „Do stołu muzyka francuska grała i trębacze z not alias partytur bardzo delikatnie przy klawicembale” – jak zapisał Sarnecki. Na wyjazdach poza stolicą trudno było wybrzydzać i królewska para zabawiała się również przy żydowskich cymbalistach. Cztery miesiące później we Lwowie: „w wieczór tańce były przy muzyce żydowskiej, aż do dwunastej w noc zakończone”, a z początkiem lipca w Wysocku: „W wieczór przy wieczerzy królowej jejmości muzyka żydowska z Rzeszowa grała na cymbałach, która umyślnie tu comparuit”.
Z notatek Sarneckiego poznajemy nazwiska muzyków zatrudnianych na królewskim dworze. Jednym był Doryska, który w kwietniowy wieczór 1694 roku: „grał w pokoju królowej jejmości na instrumencie, a królewna jejmość śpiewała przy nim z wielkim gustem posła [francuskiego]”. Ulubioną lutnistką królewskiej córki Teresy Kunegundy była z kolei panna Witowska. Jak na artystów przystało, i ta dwójka miała gorącą krew. Doryska wdał się w pojedynek z pachołkami królewskiego lokaja La Fore, za co odebrał 300 plag. Temperamentnej Witowskiej zaszkodziło z kolei fatalne prowadzenie się siostry. By ograniczyć ewentualny zły wpływ na królewnę: „Pannę Witowską, królewnej jejmości co na lutni grała, królowa jejmość do Lwowa odwieźć kazała, mając do niej jakoweś nieukontentowanie z doniesionych plotek, a dla tej samej racyjej, że siostra jej we Lwowie lichem się para, aby i ona tego się tu była nie domyśliła, mając do siebie konkurentów podobnych”. Jak widać, jeśli muzyka łagodziła obyczaje, to z pewnością nie muzyków. Tylko na Wesołowskiego można było zawsze liczyć. Ulubiony bandurzysta króla w latach 1693-1694 poprawiał jego humor w zdrowie i chorobie.