Tytuł może tchnie ironią, ale ile w nim okrutnej prawdy. Gdy w dzisiejszych czasach zapytamy w archiwach czy w bibliotekach, które mają w swoich magazynach zgromadzone ogromne ilości papierowych dokumentów, każdy archiwista czy bibliotekarz powie nam, że właśnie wilgoć i rozwijający się dzięki niej na papierze grzyb jest obok ognia, największym wrogiem dokumentów. Równie zagrażają im wszelkiego rodzaju robaki. Niejednokrotnie w opisie stanu zachowania starszych ksiąg czy dokumentów znajdziemy notę w rodzaju: „widoczne ślady działalności owadów”, czyli np. korników. Właśnie dokumenty i księgi z dawniejszych czasów szczególnie im smakowały, gdyż papier do nich powstawał z materiałów naturalnych, bez różnych chemicznych dodatków. Rzecz jasna, katastrof pustoszących archiwa było znacznie więcej niż robaki i gnicie. Ryszard Mienicki już przed II wojną, badając dzieje archiwów w Wielkim Księstwie Litewskim, wskazywał na przepadek całych archiwów powiatowych na skutek wojen, gdy były one palone, niszczone, darte przez żołnierzy na stemple do muszkietów. Pożary niszczyły zbiory nie tylko w czas wojen, ale i pokoju, np. na skutek ataku choroby św. Wita, której, przebywając wieczorem w drewnianym budynku archiwum, doznał starszy wiekiem woźny. Strącił palącą się świecę, od świecy zajęły się papiery, i za kilka godzin po gromadzonych dokumentach i budynku pozostała kupka popiołu. W wielu innych wypadkach akta były składowane w pomieszczeniach bez okien, z dziurawymi dachami, albo w piwnicach. Niedługo trzeba było czekać, by padły ofiarą wilgoci. Ogólnie szlachta nie dbała o warunki przechowywania archiwaliów. Oczywiście, na sejmikach nieustannie podnosiła potrzebę zadbania, postawienia nowego budynku, zatrudnienia osoby, która będzie się dokumentami opiekować. I tak od sejmiku do sejmiku, a robak, pleśń i ogień nie próżnowały.
Życie dawne szlachty polskiej czy litewskiej to nie tylko sprawy wojen i machanie szablą. Pomiędzy nimi wypełnione ono było zwykłymi czynnościami dnia codziennego. Problemów jednak nie brakło. Gdy majątek szlachcica został najechany i obrabowany przez jakąś chorągiew, albo przez sąsiadów, gdy sąsiad dał w gębę, albo długu nie oddawał, albo skosił trawę na nie swoim polu i ją zabrał, itd. skarga na tego rodzaju sprawy była zapisywana w księgach grodzkich tego, a niekiedy innego powiatu. Często trafiała przed sędziów grodzkich, a i potrafiła zawędrować dalej, aż do Trybunału. Gdy zaś chodziło o sprawy gospodarcze, szczególnie graniczne pomiędzy włościami, trafiały one do ksiąg ziemskim właściwego powiatu. Zazwyczaj z dokonanego wpisu do ksiąg (aktykacji) czyniono wypis. Niekiedy nie, a i dokonany wypis miał to do siebie, że lubił gdzieś się zapodziać. W takiej sytuacji, gdy pojawiła się potrzeba, zawsze można było udać się do kancelarii i u pisarza grodzkiego czy ziemskiego, w zależności od rodzaju sprawy, kupić odpis niegdyś do ksiąg wpisanego aktu.
W 1719 r. taka potrzeba pojawiła przed podczaszym inflanckim Mikołajem Rolą Janickim, który nieustannie zmagał się z przeciwnościami losu, by dobra złoczowskie i tarnopolskie jako tako funkcjonowały, opędziły się od wierzycieli i przynosiły jakiś zysk. W jego czasach jednym z częściej stosowanych, a uznawanych za bardzo dobry, sposobów na racjonalną gospodarkę, było wydzierżawianie poszczególnych części dóbr lub puszczanie ich w zastaw za z góry wypłaconą kwotę pieniędzy. Jeśli miało do tego dojść obie strony były zainteresowane tym, by jak najdokładniej określić granice włości będącej przedmiotem kontraktu oraz jego warunkami. I tu pojawił się problem. Janicki zapewne przerzucił dokumenty, jakie miał pod ręką. Nie znalazł żadnych, które by opisywały granice z sąsiednimi dobrami Pomorzańskimi. Jedyną szansą były księgi ziemskie we Lwowie, co do których miał zapewne wiedzę, że tam aktykacji niegdyś dokonano. Nie bez podstaw Janicki mógł liczyć na to, że tam je znajdzie. Lwów, jak dotąd, nie przeżył poważniejszej katastrofy, choćby wojennej, która by mogła unicestwić księgi. Wprawdzie w 1704 r. do Lwowa weszli Szwedzi, ale w zbiorach ksiąg grodzkich i ziemskich szkód nie wyrządzili. Zaskoczenie i zawód pana podczaszego inflanckiego musiało być ogromne. Księgi zgniły i zostały zjedzone przez robaki. Te zaś, które spośród tych, które Janickiego interesowały i się zachowały, były w tak złym stanie, że niewiele z nich można było się doczytać.
Nie wiemy, czy kontrakt, w którym podczaszy pokładał pewne nadzieje doszedł do skutku. Może obyło się w końcu bez dokumentów i chęć zysku przeważyła po obu stronach. Śledząc inne kontrakty, w które wchodzili urzędnicy Sobieskich wypada sądzić, że w wielu wypadkach tak właśnie było. Problemy o granice, prawa własności, obciążenia ciążące na zakontraktowanych dobrach, które nieoczekiwanie się pojawiały w trakcie jego trwania kontraktu, tylko zdają się potwierdzać, że stan wiedzy o aktualnym stanie poszczególnych dóbr nierzadko pozostawiał wiele do życzenia. Jednej z przyczyn tego stanu rzeczy najpewniej upatrywać można w braku potrzebnych dokumentów, świadectwa czego wyrażone wprost niejednokrotnie znajdziemy choćby w korespondencji urzędników.
Mikołaj Rola Janicki do Franciszka Wierusza Kowalskiego, Złoczów 9 I 1720, NGAB, F. 695, op. 1, nr 385, k. 21: „Od Pomorzanszczyzny Lassu y Pola używać chcą, a tu nie mamy granic żadnych opisanych, y niewiedziec gdzie ich szukać. Ziemskie Lwowskie Xięgi zgniły, y robak ziadł, y nie można w nich nic znalesc y wyczytac, tak są zepsowane”.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego: