Decydujący głos na sejmiku mieli dygnitarze i urzędnicy. To oni głównie zabierali głos podczas obrad, ale sejmiki rządziły się swymi prawidłami i tylko wytrawni gracze potrafili zręcznie wygrywać partykularne interesy, sąsiedzkie czy fakcyjne spory. Najprostszą metodą, która wiodła do sukcesu na sejmiku było skaptowanie naturalnych liderów szlacheckich. To oni przecież nadawali ton obradom i posiadali autentyczny autorytet u współbraci. Katalog metod i środków, które mogły posłużyć do zaskarbienia przychylności sejmikowych matadorów były różny. Najczęściej w grę wchodziła obietnica dochodowego urzędu, prestiżowego dygnitarstwa czy wreszcie wypełniona dukatami sakiewka. Zjednanie liderów, którzy zajęli się przeprowadzeniem sejmiku było zadaniem najłatwiejszym i najtańszym, ale i dosyć ryzykownym. Nie było bowiem gwarancji, że taki powiatowy polityk nie zechce kierować się własnymi ambicjami lub nie da się przekupić przeciwnemu obozowi.
Kiedy nie udawało się skaptować szlacheckich przywódców, pozostawało zorganizowanie kosztownych bankietów, zabaw i uczt. Dania i trunki, jakie tam podawano wcale nie musiały być wykwintne. Bigosy, flaki, pierogi skutecznie zaspokajały głód wyborców, a ich pragnienie gaszono najczęściej miodem, wódką i piwem. Udana zabawa, gwarantowała na ogół odpowiednie rezultaty dla jej sponsora. Szlachta uwielbiała do tego stopnia takie okazje do darmowego obżarstwa i opilstwa, że według niektórych badaczy był to jeden z głównych powodów udziału szlachetnie urodzonych w sejmikowych zjazdach. Zjawisko to dostrzegali już współcześni, jak chociażby poeta Wacław Potocki, który pisał:
„Rzekę, bom wolny szlachcic, że dla pijatyki
Większa nas połowica jeździ na sejmiki”
Sporo w tym słuszności, ale trzeba dodać, że dla ukrytego wśród zagonów i domowych pieleszy szlachcica czas sejmiku był prawdziwym świętem, wydarzeniem nadzwyczajnym, doskonałą okazją, aby otrzeć się o wielki świat. Zainteresowani zwycięstwem w wyborach lub ich poplecznicy spraszali wszak orkiestry, sponsorowali koncerty czy wyjątkowej urody nabożeństwa. Można było podziwiać bogactwo magnatów, podyskutować z panem bratem czy wysłuchać kunsztownie ułożonej mowy. Wreszcie, co ważne, uczty dawały sposobność obcowania z potężnym arystokratą, człowiekiem z wielkiego świata i wielkiej polityki. Ci zaś zjeżdżali na sejmiki niechętnie, z przymusu, tylko w sytuacjach kiedy własnym autorytetem należało poprzeć sprawę. Niekiedy było to wyczerpujące przeżycie, ze względu na konieczność odprawiania sejmików w kilku miejscach. Cierpiało więc ciało od niewygód, nieustannych uczt oraz magnacka duma i konieczność bratania się z pogardzaną na co dzień prostą szlachtą. Gołota i szlachta średniozamożna lubowała się w tych teatralnych gestach, kiedy jaśnie oświecony schlebiał próżności i nazywając panem bratem zasiadał do jednego stołu lub obdarowywała cennym podarkiem.
Wytrawni statyści, rozeznani w meandrach sejmikowego życia wiedzieli, że brak odpowiednich środków i przewaga liczebna wrogiej frakcji, nie zawsze oznacza przegraną. Szantażując groźbą zerwania sejmiku lub wstrzymania jego obrad, wymuszali kompromis, którego ceną był podział mandatów poselskich czy urzędów. Dobrze przygotowani matadorzy sejmikowi przygotowywali się również do zgromadzenia, skrupulatnie zbierając lub preparując kompromitujące materiały na politycznych adwersarzy. Najczęściej używaną bronią było wystaranie się o zaoczny wyrok, tzw. kondemnatę, która automatycznie odsuwała szlachcica od możliwości ubiegania się o funkcję poselską czy deputacką. Wykorzystywano również różnorakie kruczki prawne, drobne uchybienia proceduralne do wstrzymania obrad lub ich zerwania. Sejmiki zrywano bardzo często, ale wykrzyczenie „liberum veto!” nie było czynem bezpiecznym. Oburzona szlachta, gotowa była na szablach roznieść niszczącego obrady.
Rak toczący sejm zagnieździł się także na sejmikach, i by temu przeciwdziałać chwytano się różnych sposobów. Niektóre sejmiki, np. sejmik opatowski, podejmowały uchwały, o uznaniu za wroga ojczyzny tego, kto z pobudek prywatnych dopuści się zerwania sejmiku. Nie bez znaczenia była także groźba zarąbania szablami takiego awanturnika. Inne sejmiki w obawie zerwania obrad decydowały się na obrady pod węzłem konfederacji.
Zerwanie sejmiku było czynem niebezpiecznym i źle odbieranym przez szlachtę, toteż zamiast zrywania, często decydowano się na „kradzież sejmiku”. Najprościej można było to uzyskać zwołując na zjazd jedynie zaufanych klientów i stronników. W tym celu informacje o sejmiku rozsyłano tylko do wtajemniczonych lub ogłaszano uniwersał w ostatniej chwili, tak by przeciwnicy nie mogli przybyć na obrady. Takie nadużycia były potępiane licznymi manifestacjami, ale z powodu braku odpowiednich procedury uchodziły płazem. Podobnie rzecz się miała z dowolną interpretacją godziny prowadzenia obrad. Zwyczajowo rozpoczynano je około godziny dziewiątej, ale zdeterminowana partia mogła zagaić sejmik wcześnie rano i zamknąć go do momentu, kiedy zaspani oponenci zorientowali się w przebiegu wypadków. Na nic zdawały się protesty. Z prawnego punktu widzenia wszystko było w porządku. Innym sposobem służącym zwycięstwu była nagła zmiana miejsca obrad. Mistrz polityki sejmikowej Antoni Zabiełło w 1761 roku wywiódł w pole swych oponentów w ten sposób, że niósł laskę marszałkowską tak powoli, że jego przeciwnicy zajęli już miejsce w kościele bernardynów - tradycyjnym miejscu obrad sejmiku w Kownie. Wówczas boczną furtą pośpiesznie udał się na zamek, gdzie zagaił sejmik, który błyskawicznie wybrał odpowiednich deputatów. Następnie zebrani na zamku udali się do kościoła i odśpiewawszy uroczyste Te Deum laudamus informowali o zakończeniu sejmiku.