W XIX stuleciu powieść historyczna była obiektem szczególnej, pedagogicznej troski. W sytuacji, gdy młodsza część społeczeństwa była odcięta od polskiej edukacji, na literaturę, która opisywała dzieje nieistniejącego już kraju, nałożono obowiązek rzetelnego informowania o przeszłości. Prawdy historycznej i umoralniającej fabuły domagano się zwłaszcza od pisarzy, kierujących swoje utwory do dzieci i młodzieży. Właśnie ten nieznośny dydaktyzm literatury dla młodego odbiorcy sprawił, że niewiele dzieł dla grzecznych panien i ułożonych gentelmanów przetrwało próbę czasu. Na tym tle wydawane do dziś powieści Walerego Przyborowskiego zasługują na uwagę.
Przyborowski, niemal rówieśnik Henryka Sienkiewicza i Bolesława Prusa, badaczom wieku XIX jest bliski przede wszystkim jako historyk powstania styczniowego, w którym sam wziął udział. Zryw (jak większość pokolenia „trzeźwych entuzjastów”) oceniał po latach krytycznie i twierdził, że w roku 1863 Polacy zmarnowali „najlepszą, najszlachetniejszą krew naszą”. Zrażony do romantycznej idei walki ironizował nawet: „co nam obca przemoc wzięła, mocą... nie odbierzemy”. Dlatego też w kolejnych latach już nie jako spiskowiec, ale jako publicysta, nauczyciel i powieściopisarz wytrwale pracował na rzecz odrodzenia narodu.
Szczególnie ważną pracą Przyborowskiego, przeznaczoną ad usum Delphini, była mała książeczka pt. Dzieje Polski do 1772 roku (1879). Za życia autora fabularyzowane losy Rzeczpospolitej opisane w zwięzły i dynamiczny sposób cieszyły się olbrzymią popularnością, a dzieło traktowano nawet jak nieformalny podręcznik do historii.
Autor Dziejów Polski postawił przed sobą trudne zadanie odczarowania narodowych mitów, którymi narkotyzowani są najmłodsi, wychowywani w bezkrytycznym kulcie przeszłości:
„z uwagi, że u nas o entuzyazm bardzo łatwo, tak, że z dziejów naszych uczyniono raczej legendę niż naukę, trzymaliśmy się na wodzy, żeby książki, przeznaczonej wyłącznie do nauki, nie zabarwić i nie zepsuć pustemi częstokroć frazesami”.
Przyborowski szczególnie surowo oceniał w książce drugą połowę XVII wieku, kiedy zapanowały „bezmyślne rządy tłumu szlacheckiego”. To właśnie w czynnikach wewnętrznych, a nie licznych wojnach, widział autor przyczynę stopniowego upadku kraju. Walka stronnictw, wszechobecna prywata, ogólny rozstrój składały się na obraz ówczesnej Rzeczpospolitej.
Na tym tle postać walecznego Jana III, jednego „z największych gieniuszów wojennych świata”, wyróżniała się zdecydowaniem i odwagą. Opisy kolejnych bitew Sobieskiego oddawał Przyborowski już nie z perspektywy zdystansowanego historyka, ale zaangażowanego mistrza pióra. W dynamicznych, krótkich zdaniach przed oczami czytelnika rysował wojowniczą sylwetkę władcy, który na czele dragonii atakował wroga, zwykle zwyciężając, nawet w obliczu przewagi liczebnej. Odsiecz wiedeńska tym się różniła od poprzednich bitew, że Przyborowski przedstawił ją jako walkę w imię religii, ale też – co wydaje się ważne – potyczkę, w której Rzeczpospolita udziału brać nie musiała. Polski historyk kilkukrotnie powtarzał więc, że „Cesarz Leopold w ostatnim przestrachu zwrócił się o pomoc do Jana; błagał go papież, błagał cały świat chrześcijański”. Podkreślał tę „wyproszoną” bitwę tym bardziej, że jej zakończenie dowodzić miało niewdzięczności przyszłego zaborcy:
„Nie umiała się Austrya, najniewdzięczniejsze z państw, odsłużyć za to Polsce; odsłużyła się w sto lat później, ale gorzko... W chwili zwycięstwa wiedeńskiego, zaledwie Leopold ochłonął od strachu, zaraz okazał się Janowi III zimnym i obojętnym”.
Zdaniem historyka od Wiednia sytuacja Jana III dramatycznie się pogorszała. Przyborowski kilkukrotnie określał władcę epitetem „znękany”. Wegetującego poza Warszawą króla nękały kolejne wojny, nieudane próby reformowania kraju, swary magnackie, problemy z sukcesją... Znakomitego wodza nie uświetniono nawet po jego śmierci w 1696 roku: „Nie było korony, by pokryć nią w trumnie głowę bohatera, aż ktoś hełmem ją przykrył”.
Jan III powrócił na karty dzieł Przyborowskiego jeszcze na przełomie wieków w jego dwóch powieściach przeznaczonych dla młodzieży: Namiotach wezyra. Powieści z czasów Jana III Sobieskiego (1899) i Widmie Ibrahima. Powieści historycznej z czasów Michała Korybuta (1901). W obu poznajemy króla z zupełnie nowej strony, na co wpływ miały reguły wykorzystywanego gatunku.
Powieści historyczne dla niedorosłego odbiorcy Przyborowski pisał od lat siedemdziesiątych XIX wieku, a więc przed sukcesem Trylogii Sienkiewicza. Niemniej to właśnie autor Ogniem i mieczem pasował swojego kolegę ze Szkoły Głównej na twórcę, który miał do wykonania szczególne zadanie:
„gdyby ktoś w formie powiastek dla dzieci objął całą historię polską od początku aż do czasów ostatnich, wyświadczyłby niemałą przysługę literaturze dziecinnej i ułatwiłby niezmiernie późniejsze uczenie historii. Jest to jednak zadanie ważne i trudne, wymagające prawdziwego talentu i powieściopisarskiego, i pedagogicznego. Sądząc (...) z poprzednich prac historycznych p. Przyborowskiego, mógłby on się o spełnienie tego zadania pokusić”.
Historia pokazała, że pan Przyborowski zadanie swoje spełnił z godnością. Omawiane powieści jeszcze za życia autora doczekały się wielu wznowień, kolejne tomy były wydawane z pięknymi ilustracjami (akwarele do Namiotów wezyra stworzył sam Juliusz Kossak). Ich lekturę zalecała prasa jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym, a do miłośników tej prozy zaliczali się m.in. Józef Piłsudski czy Jarosław Iwaszkiewicz. Popularność Przyborowskiego trwa do dziś – ostatnie wznowienia jego dzieł nastąpiły po 2010 roku.
Wydaje się, że za sukces tych powieści historycznych odpowiada wyzwolenie się autora spod obowiązującego wówczas przymusu dydaktyzmu. W kolejnych opowieściach dzieje Rzeczpospolitej poznajemy za pośrednictwem młodych, rezolutnych chłopców, którzy w wyniku niesamowitych zbiegów okoliczności znajdowali się właśnie tam, gdzie działy się przełomowe wydarzenia. Przyborowski potrafił łączyć poszanowanie dla faktów z humorem, a historyczną prawdę ubarwiał legendami i niesamowitymi przygodami w typie walterscottowskim.
Podobnie rzecz się miała w Namiotach wezyra, gdzie Piotr Rzeka, młodzieniec wydziedziczony przez macochę ze szlacheckiego majątku, oraz mazurski chłop Maciej Dyrdała, jego wierny druh, wyruszają do Wilanowa, aby wziąć zaciągnąć się „na wojnę z Turkiem”. W drodze na królewski dwór obserwują przygotowującą się do starcia Rzeczpospolitą – na polach w pośpiechu kończone są żniwa, na gościńcach i w zajazdach panuje ścisk. Właśnie na jednym takich podwarszawskich duktów młodzi spotkali króla Sobieskiego, który wybrał się na przechadzkę, żeby zebrać myśli.
Znany w prozie europejskiej motyw króla w przebraniu został w powieści przekształcony w humorystyczne qui pro quo. Chłopcy nie tylko nie rozpoznają w zamyślonym magnacie wielkiego władcy, ale wręcz obruszają się, gdy ten zwróci się do nich „na ty”, i sięgają po broń... Powstrzymają ich dopiero słowa towarzysza króla, Papieskiego, który tłumaczy im, że karą za dobycie miecza w niedalekiej obecności Jana III, jakoby stacjonującego nieopodal w Wilanowie, jest śmierć.
Już w tej pierwszej scenie wyraźnie zarysowane zostały te cechy polskiego władcy, które staną się immanentną częścią konterfektu kreślonego przez Przyborowskiego. Sobieski nie ujawnia się, ale też nie gniewa. Dobroduszny i spolegliwy władca uspokaja swojego rozsierdzonego towarzysza (zwraca się doń per „mój Papusiu”) i przeprasza młodzików za niezręczne sformułowanie (tłumaczy, że ma synów, którzy są starsi od naszych bohaterów); gdy dowiaduje się zaś, że porywczy chłopcy ciągną na wojnę, podpowiada im, jak mają dostać się do Wilanowa, a nawet zapowiada, że umówi ich na audiencję z królem. W scenie anagnorisis, kiedy Piotr z przerażeniem odkrywa, że na wilanowskim tronie zasiada mężczyzna, którego chciał potraktować mieczem, Jan III zamiast wymierzenia kary – rozbawiony całą sytuacją i zauroczony rezolutnym chłopakiem – zaproponuje mu stanowisko pokojowca, swojego zaufanego, przybocznego służącego.
To nieprawdopodobne rozwiązanie fabularne z jednej strony pozwala nam obserwować z bliska najważniejsze wydarzenia z odsieczy wiedeńskiej, z drugiej zaś wpisuje się w konsekwentny obraz Sobieskiego jako postaci o „anielskiej dobroci serca”. Na kolejnych stronach powieści śledzimy więc kolejne etapy drogi do Wiednia, ale też coraz bardziej jesteśmy zadziwieni kolejnymi decyzjami Sobieskiego, który w niczym nie przypomina srogiego wojownika z Dziejów Polski do 1772 roku.
Przyborowski wiernie przedstawia najważniejsze wydarzenia związane z kampanią wiedeńską, podaje daty dzienne i nazwy miejscowości kolejnych postojów królewskiego wojska. Piotr jako pokojowiec uczestniczy więc w lekturze listu Starhenberga, wzywającego na pomoc, i w wizycie nuncjusza papieskiego, błagającego króla: „ratuj chrześcijaństwo!”. Wraz z całym wojskiem bohaterowie przemieszczają się na południe, odwiedzają m.in. Kraków i Częstochowę, biorą udział w łączeniu się wojska Rzeczpospolitej z niemieckim, walczą w podjazdach, których celem jest zasięgnięcie języka. W powieści drobiazgowo opisano też wydarzenia poprzedzające bitwę (msza na wzgórzach podwiedeńskich) i wypadki następujące zaraz po niej (nieprzyjemne spotkanie z cesarzem Leopoldem).
W rekonstruowaniu tych faktów Przyborowski pozwalał sobie na przytaczanie cudownych wydarzeń związanych z odsieczą. W Nikolburgu nad królewską karetą ukazuje się orzeł, później na niebie pojawia się „tęcza podobna do księżyca”, a finalnie rozmaite ptactwo kreśli w powietrzu napis „Jan zwycięży pod Wiedniem”. Z kolei na Kahlenbergu przez Marka d’Aviano przemawia Opatrzność słowami: Vincess Johannes („zwyciężysz, Janie”).
Jednak wbrew tym nielicznym fragmentom Przyborowski nie apoteozował postaci Jana III, ale przedstawiał go z uwzględnieniem jego doczesnej, materialnej strony. Jeszcze na podwarszawskim gościńcu chłopcy zauważają, że uszczypliwy magnat jest: „wysoki, otyły, o zawiesistym czarnym wąsie i takichże oczach”. Sobieski spacerował wówczas, podpierając się laską, która na kartach powieści częściej gości w jego ręku niż miecz. Król miał być na tyle ciężki i otyły, że siadał na koń za pomocą małego taboretu. W bitwie pod Parkanami, uciekając przez zaorane pole, jego zdyszany koń grzęźnie w błocie i gdyby nie odwaga Maćka i Pawła zginąłby niechybnie. Czytelnik dowiaduje się również, że król ma znaczne braki w uzębieniu, bo gdy raczony jest twardym mięsiwem na uczcie w Wiedniu, „cale ugryźć onej kabaniny nie mógł”.
Nic dziwnego, że Izabela Moszczeńska, wybitna krytyczka literacka „Przeglądu Pedagogicznego”, nazwała Sobieskiego z Namiotów wezyra „skończonym safandułą”, który nieustannie potrzebuje czyjejś pomocy. Jan III jest pokazywany przede wszystkim jako zatroskany myśliciel, który przyjął na siebie trudne zadanie wyzwolenia Wiednia. Również jako władca podejmuje niezrozumiałe dla otoczenia decyzje. Nie potrafi karać nieposłuszeństwa swojego wojska: ani gdy Maciej znieważa krakowskich mieszczan, ani gdy Paweł bez jego zgody rusza na niebezpieczną misję podjazdową. Teoretycznie król podobnych zachowań nie toleruje, ale ostatecznie wszystko chłopcom wybacza, a ci bez wahania po raz kolejny łamią jego rozkazy i w bitwie pod Wiedniem ponownie opuszczają Sobieskiego, aby wziąć udział w walce.
Sympatię władcy zaskarbili sobie nie tylko przyjacielscy chłopcy, ale też jego wrogowie. Gdy Maciej na gorącym uczynku łapie szpiega Kara Mustafy, niejakiego Wołocha, Jan III, „widząc człowieka strasznie przerażonego, w dobroci swego serca zaraz zmiękł”. Przeciwnik zostaje więc uspokojony, nakarmiony i daje mu się czas, aby wypoczął. Ostatecznie król puszcza go wolno, wie przecież, że ma do czynienia z chrześcijaninem, a dodatkowo chce przekazać wezyrowi wiadomość: „ja ci się w niedzielę stawię na śniadanie”. Kara Mustafa już nie będzie taki łaskawy i z niewiadomych powodów nabija Wołocha na pal.
Nie oznacza to wcale, że w powieści zarysowano prostą opozycję dobrego Polaka i okrutnego Turka. Najlepiej pokazywała to scena dla powieści kluczowa – sama bitwa pod Wiedniem. Król bezpośredniego udziału w walkach nie bierze, obserwuje przez lunetę zmagania ze wzgórza i dyryguje wojskiem. Niecierpliwi chłopcy wraz z dragonią atakują tytułowe namioty wezyra. Co jednak ciekawe samej bitwy, która zgodnie z logiką tej narracji powinna być punktem kulminacyjnym powieści, widzimy niewiele. Maciej, który od pierwszych stron książki przechwala się swoją odwagą i chęcią „ubicia jakiegoś Turka”, nagle dostaje ataku paniki. W trakcie szarży, zaplątany w tytułowe namioty wezyra, upada na ziemię i podduszony materiałami większą część kampanii spędza nieprzytomny. Gdy w końcu wydostaje się z pułapki klęska Turków jest już przesądzona, co sprawia, że zgromadzeni w namiotach Kara Mustafy czarnoskórzy niewolnicy wpadają w szał i zaczynają mordować kobiety i dzieci towarzyszące wezyrowi. Odparcie ataku murzyna, którego chłop z Mazur bierze za samego diabła, okaże się najważniejszym aktem odwagi bohatera. Dopowiedzmy: aktem, na którym zyskają tureckie kobiety i dzieci.
Z tej perspektywy podejrzliwa lektura Namiotów wezyra obnaża nieoczywistość samej idei walki. Co prawda były powstaniec styczniowy nie podważał wprost wojny z Turkiem. Tak jak w swoim podręcznikowym studium sprzed dwóch dekad przekonywał, że było to przede wszystkim starcie kultur i religii, na które wyruszyć trzeba z chrześcijańskiego obowiązku. Tylko nieliczni wyłamali się spod patriotycznego obowiązku, jak czarny charakter powieści, wuj Piotra z Obór, który twierdził, że „wojna jest to zabawka dla wielkich panów i dla darmozjadów”. W powieści pozostawiono jednak ślady pokazujące traumę każdego zbrojnego działania: wspomniano więc chłopów, którzy w rozpaczy zmuszani są do oddawania swoich zbiorów na rzecz wojska, kilkukrotnie opisywano przerażenie polskich żołnierzy, którzy w obliczu wroga niejednokrotnie wpadali w osłupienie.
Sami Turcy także nie zostali ukazani jako jednoznacznie negatywni. W kluczowej scenie powieści, gdy Maciej wygrzebuje się w końcu spod namiotów wezyra, bohater widzi „świętego tureckiego”. Chudy, nagi, pogrążony w modlitwie do Allacha, „siedział na ziemi, a z piersi, z szerokiej rany krew mu się sączyła i broczyła po tym biednym, mizernym ciele”. Chłop próbuje nawet uratować Turka przez szarżą polskiej husarii, ale jego krzyki zostają zagłuszone. Bezbronny „święty turecki” ginie rozszarpany na kopiach narodowych bohaterów.
Rozmycie kulturowej opozycji postępuje w kolejnej powieści, Widmie Ibrahima, gdzie inna para niedorosłych bohaterów (Marcinek Boguta i Grzegorz Kossuta) ratuje z tajemniczego zamku starosty Sancygniowskiego mahometanina Ibrahima. Chłopcy czują zresztą wyrzuty sumienia, że pomagają wrogowi (sami odłączyli się od kampanii Sobieskiego prowadzonej przeciw Turcji w październiku 1672 roku), ale czytelnik nie ma wątpliwości, że postępują słusznie. Podczas gdy starosta Sancygniowski okazuje się magnatem, który w imię majątku jest zdolny do najgorszych czynów, to Ibrahim, porwany przed laty syn Andrzeja Zawiszy (okoliczności tego wydarzenia znane są z Zamku kaniowskiego Seweryna Goszczyńskiego), funkcjonuje w powieści jako przedstawiciel kulturowej integracji. To on przekonuje chłopców, że „Bóg jest jeden dla wszystkich, czy on się zwie Ałłach, czy Bóg”, że „Każda wiara [...] jest dobra, bo Bóg jest jeden, choć różnemi sposobami ludzie Go czczą”. On też poucza, że należy poprzestawać na małym („złoto jest marnością nad marnościami”), prezentuje również zalety nowoczesnej medycyny tureckiej. Mimo swego pochodzenia nie chce wracać do Rzeczpospolitej, ale to kraju, gdzie się wychował. W Turcji jako basza, który wyratował Kara Mustafę przed zamachem, jest postacią powszechnie szanowaną.
Obie powieści kończą się w sposób znaczący. Choć młodzi bohaterowie zawsze zostają nagrodzeni za swoje wysiłki, to ich przyszłość nie wpisuje się w baśniowe zakończenie: „żyli długo i szczęśliwie”.
Piotr i Maciek, ranni pod Parkanami, leczą się w dzisiejszej Bratysławie, a później u boku króla wracają do kraju. Rezygnują jednak ze służby i osiadają w Oborach, gdzie młody Rzeka otrzymuje majątek po zmarłym wuju, a Maciek, mianowany szlachcicem, żyje rozpamiętywaniem przeszłości. Jego wspomnieniom trudno uwierzyć, bo dawny chłop przecenia własne dokonania i przedstawia się w jak najlepszym świetle. Fabułę zamyka śmierć króla Jana, po której nawet wizyty w Warszawie okazują się bezcelowe. Ostatecznie niepokorni młodzianie kończą więc we własnej zagrodzie pogrążeni w nierealistycznej fantazji o przeszłości.
Wyzwolenie Ibrahima również zwieńczone zostało klęską. Na tatarski oddział uratowanego z niewoli zakładnika napada polski oddział jego ojca, Andrzeja Zawiszy. W bitwie giną obaj mężczyźni, a poturbowani Marcinek i Grześ nie biorą udziału w kampanii Sobieskiego. Obaj dorabiają się z czasem znakomitych majątków, zapominają o ideałach młodości i stają się typową parą szlacheckich pieniaczy, którzy nie są w stanie ustalić, które z opisanych w powieści zdarzeń były prawdziwe.
W obu powieściach zakończenie wpisywało się więc w diagnozę XVII stulecia dokonaną przez Przyborowskiego, a wyrażoną w powieściach słowami Sancygniowskiego:
„Wiem, wiem, służycie w wojsku pana marszałka wielkiego, Jana Sobieskiego! Sobieski! znałem jego ojca, bił się jako lew pod Chocimem. Pamiętam, co nie mam pamiętać, mąż był setny, rycerski, a czarny na gębie jako smok. O! już teraz takich nie ma! Wszystko skarlało, sparszywiało, na psy zeszło i jeno patrzeć, jak sczeznie z ziemi ta Rzeczpospolita, niby ten liść jesienny, co nim wiatr miota”.
Z perspektywy końca XIX stulecia wzniosłe wydarzenia narodowej chwały przeniknięte były więc duchem pesymizmu. Nawet najszlachetniejsi bohaterowie tych powieści ostatecznie okazywali się nie tyle walecznymi żołnierzami, ile szlachcicami, którym zależy na sławie i majątku.
Krytyczne nastawienie polskiego historyka dotknęło też postaci Sobieskiego. Ostatecznie to na Parkanach kończy się opis jego wojennych działań. Sugeruje się jednak, że Jan III najważniejszych czynów dokonywał nie na koniu, ale w trakcie dysput ze swoim kapelanem, nomen omen, Przyborowskim. To z nim rozmawia się o tym, że chłopów trzeba uznać za kluczową część narodu, tak samo ważną, jak i szlachtę. Maciej rozmów tych zrozumieć nie potrafi i uznaje je za przyzwolenie do przejęcia od wyższej warstwy najgorszych cech: buty, nieuzasadnionej dumy, swarliwości... I choć poczciwemu królowi nie sposób odmówić w tym punkcie racji, to zdaniem autora jego szlachetne dziedzictwo zostało niezrozumiane. W obu bohaterskich opowieściach Rzeczpospolita zmierza ku upadkowi „niby ten jesienny liść, co nim wiatr miota”, a przed samounicestwieniem nie powstrzymał jej nawet ten fantazmatyczny Jan III Sobieski, w którym Przyborowski chciał zobaczyć prekursora pracy organicznej.