Tak to już jest, że w sztuce, zwłaszcza malarskiej, liczy się nie tylko „soul” – jest również „body”. Co prawda, nie może być go za dużo, bo sztuka może stracić swoje uduchowiające funkcje.
Zdaje mi się – nie wiem, czy ktokolwiek może to potwierdzić – że gusta malarskie mają swe ściśle określone miejsca w ludzkim życiu: oczywiście, jeśli dany osobnik (nie mylić z zasobnikiem – wiedzy o sztuce) jest na tyle stuknięty, aby zaprzątać sobie głowę jakimś tam pacykarstwem. Przodem, w czasie wczesnej adolescencji, idzie fascynacja impresjonistami, bo to, panie, wesoło kolorowe. Dalej, w okresie tzw. pokwitania (skądinąd zwykle demolującym dla co wrażliwszych jednostek), ślepimy z zachwytem na twory tzw. quattrocenta, bo to niby sztuka młodości. A kiedy w końcu dochodzimy do jakiego takiego rozumu, najchętniej zawieszamy oko na obrazach barokowych. Pewnie dlatego, że wiele tam rozebranych dziewcząt, niekoniecznie wyglądających na święte dziewice. Nie są to przy tym stwory wielkostope, bezpierśne, drabiniaste, wychudzone na zuchelek, o co łatwo w sztuce dzisiejszej, lecz kobiety z krwi, kości i sadła.
Oczywiście natychmiast nasuwa się tu nazwisko Rubensa, którego ideały kobiecej urody nie od dziś budzą wstręt delikacików i innych biełoruczek. Już w XIX w. jakiś Francuz o znanym nazwisku, którego nie pomnę, wyraził się o jakiejś tam kobiecie, że jest „jak z Rubensa, jak z wędliniarni”. „Toutes les vendlins du monde”, jak powiadało się – przy wtórze muzyki takiego jednego – na barokowych salonach słodkiej Francji, jeśli takowe egzystowały. No, a jak już Rubens się podoba, to albo pejzaż, albo wczesny, np. autoportret z pierwszą żoną, Izabelą z Brandtów, osobą wiotką, eteryczną na tle silnej budowy małżonka, przy czym uwagę widza przede wszystkim przyciągają potężne łydy wielkiego twórcy. Prawda, że później przyciągają ją raczej uda, a nie łydy, i to wcale nie męskie, a już na pewno nie artystyczne. Wszelako w przedmiotowej sprawie nadreński mistrz Rembrandt wcale nie jest gorszy: starczy porównać jego Betsabe z Betsabe z Rubensa i obaczym.
Podobieństwa zresztą są liczne i zasadnicze, warto przypomnieć, co w tym kontekście jest zupełnie bez sensu, że obaj żyli po 63 lata, choć Rubens był człowiekiem sukcesu (podobnie jak Stanisław Ciosek, też dyplomata), a Rembrandt – bankrutem. Wynika z tego dowodnie, że dążenie do tzw. sukcesu jest stratą czasu, co jak najszybciej powinni sobie uświadomić młodzi ludzie. Peany wypisywane na cześć Rembrandta świadczą o tym, że – aby w chwale przejść do historii – trzeba mieć skrajną depresję. Depresja jako motor dziejów – oto wielki temat dla dzisiejszych humanistów.
Oczywiście można powiedzieć, że Rembrandtowi pewne rzeczy się udały, ale na pewno nie imię, niesłychanie rzadkie i bardzo germańskie, co nieuchronnie przyciągnęło uwagę protohitlerowców, w tym niejakiego Juliusa Langbehna, który w latach 90. XIX w. spłodził był nieśmiertelną pracę pt. „Rembrandt jako wychowawca” (w domyśle – narodu niemieckiego). Nie, nie był nim, bo gdyby był, to w ’39 pobilibyśmy hamletyzującego Giermańca i pogonili hen, za Ren.
Ale nie ma co sobie tym głowy zawracać. Lepiej się cieszyć, a już najlepiej – jak twierdził jakiś czas temu wielki Alkajos – „pić i pić, gdyż umarł Myrsilos”, a kto to taki, to już jego sprawa. Ale, tak czy inaczej, zalecam lekturę wczesnogreckich poetów. Może być Archiloch, może Safona, niech ja skonam.
No, i popatrzcie, gdzie na koniec doszliśmy? No tam, panie, gdzie ruina Akropolu i cytryna dojrzewa, i oliwki można jeść z drzewa, tam gdzie – jak śpiewała pewna polska piosenkarka – „egejskich fal miękki zwój” i gdzie koniecznie musi wrócić znużony wędrowiec cudzoziemiec. Wrócić po prastare wartości Starożytnych.
To oczywiste. Wróćmy jednak do naszej pary barokowych geniuszy i podkreślmy od razu, że zbliża ich ogrom dzieła, również w sensie „na wagę”. Rubens – jak wiadomo - miał fabrykę obrazów, eo ipso był fabrykantem, Rembrandt – przynajmniej ten Rembrandt z żydowskiej ulicy w Amsterdamie – nie był kimś takim. Kim wszakże był w sensie czysto osobistym ów wirtuoz zamiłowany w egzotycznych akcesoriach, który rozpalał żar ognisk w centrach swych niezliczonych obrazów, tam, gdzie po nocach dzieją się dziwne sprawy i konferują dziwne sekty. Powiedzmy otwarcie: był podpalaczem, podpalaczem naszej wyobraźni. I jeśli mówił: „moich obrazów nie trzeba wąchać”, przez co miał na myśli konieczność oglądania ich z pewnego dystansu, prawdopodobnie troskał się również o widzów – aby sobie któryś nosa nie upalił.
Tę troskę trzeba wysoko sobie cenić w dzisiejszych czasach, w których dzieła nagminnie obrażają widza, nie tylko w sensie duchowym, ale też fizycznym, fundują mu mdłości, a co najgorsze, chcą go uczyć jakichś głupowatych ideologii. To ja już wolę dwóch panów R.