Walka między gotykiem a barokiem wrzała na całym kontynencie, też w Polsce. Rzekomo było to starcie tego, co proste, z tym, co krzywe. Ale przecież wiemy, że Bóg pisze krzywo po liniach prostych.
Przy odrobinie historycznej wyobraźni można sobie przedstawić dzieje sztuki jako brutalną wojnę stylów. Zwycięzca zwykle chce zniszczyć pokonanego (co często mu się udaje), a gdy nie może, to przynajmniej okłada go słowami powszechnie uważanymi za obelżywe. Zdaje mi się, że w – za przeproszeniem – pamięci społecznej najbardziej utkwiła batalia gotyku z renesansem, jakoby cywilizacyjne zderzenie ciemności (właściwie ciemnoty) ze światłem. Walka ta trwała praktycznie na całym kontynencie, bo w Wielkiej Brytanii było trochę inaczej, gdyż gotyk (wyjąwszy parę budynków typu pokracznej katedry św. Pawła w Londynie) przechodzi tam płynnie w neogotyk.
Jednakże co najmniej równą wagę historyczną ma wojna gotyku z barokiem, której jednym z prowincjonalnych, choć ważnych pól bitewnych było zacne miasto Kraków. Cieszy to każdy złośliwy (czyli zdrowy) rozum, gdyż zabytki barokowe są tam zdecydowanie wyższej klasy niż gotyckie. Twierdzenie, że w wiekach średnich istniała jakaś krakowska szkoła architektoniczna, która zasadzała się na tzw. systemie filarowo-szkarpowym, to typowa bajda historyczno-patriotyczna. Krakowska to może być kaszka albo kiełbaska, twierdzi się też, że szkoła historyczna, ale jej główni przedstawiciele byli zdania, że krakowska nie jest. Jak nie, to nie, w średniowieczu nie było też żadnej krakowskiej szkoły architektonicznej. Co prawda podpierało się tam po kościołach filary szkarpami, ale po to, aby się całość efektownie nie wykopyrtnęła. Nie ma co się obrażać, bo po gotyckiej Europie kościoły padały jak muchy. Przykładowo: olbrzymia katedra w Amiens wywaliła się dwa razy. Oczywiście najdotkliwsze szkody przyszły dużo później, bo za rewolucji francuskiej zwanej wielką, pewnie i z tej przyczyny, że wielkie popełniła zbrodnie – również na zabytkach. Mam w oczach taki obrazek: dzielni sankiuloci przywiązali do latarni jakiej niewielkiej kaplicy gotyckiej gruby sznurek i ciągną a ciągną – w stylu babka za rzepkę.
Znakomici znawcy przedmiotu, legendy polskiej historii sztuki, Feliks Kopera i Leonard Lepszy (z wykształcenia inżynier górnik) bezpośrednio po otworzeniu bram katedry wawelskiej, długo zatrzaśniętych po rozciągniętej w czasie restauracji, która regotycyzowała świątynię po wcześniejszej przebudowie barokowej, pisali w 1900 r.:
„Zabytków baroku dochowało się tysiące, poświęcić dla nich drobnostkę, aby wydobyć zasypane niemi jedyne w swoim rodzaju w Polsce a wspaniałe dzieło i jedno z najwspanialszych w historii gotyku na świecie byłoby ofiarą niegodną tylko krzyku , ale i westchnienia […] pozostawiono przebudowę z epoki baroku, a powyrzucano barokowe ołtarze. W takim razie gotyckich szczegółów lepiej by było nie uwydatniać, bo tworzą rażący kontrast z całością. Wygląda na to, jakby komuś utopionemu w bagnie, zamiast wydobyć go i oczyścić, na wystające jego ręce i nogi wdziać lakierki i cieszył się, że zrobił z niego eleganta…”.
Zacytowałem spory fragment ich artykułu (co nie uchodzi w quasi felietonowej formie) m.in. dlatego, aby pokazać, jak to się drzewiej pisało. Stalowym piórem po oczach. Dziw, że główny twórca przebudowy, prof. Sławomir Odrzywolski, nie padł trupem po tym ciosie. Lub nie stracił wzroku. Ale – jak powiada wielki Jan Brzechwa w nieśmiertelnej „Baśni o stalowym jeżu” (albo gdzie indziej) –„zabić go nie zabił, ale bardzo go osłabił”.
Otóż, można by powiedzieć, że obaj mężowie uczeni grubo się mylą w ocenie artystycznej katedry, bo choć u nas na kupie góra Fudżi, Reims, Luwr i co tam jeszcze, to z lotu ptaka, najlepiej orła białego, od ręki widać, że jest ona krzywa, po prostu krzywa. Nie twierdzę, że wszystko, co proste, jest piękne, lecz akurat to powinno być. Twierdzę za to, że pp. architekci zwykle (również wtedy) pragnęli, aby było proste. Wszelako prawdziwym architektem wawelskim jest Historia. Albo Bóg, który – jak wiadomo – pisze po liniach prostych, ale krzywo.
W tekście Kopery i Lepszego najwymowniejsze jest oczywiście porównanie baroku do bagna. Czyli czegoś chlupotliwego, nieuformowanego, dość smrodliwego i wciągającego – niemal jak przepaść. Ta opinia przetrwała dość długo, bo jeszcze moje podręczniki szkolne z końca lat 60. minionego stulecia mocno następowały na barok, szydząc, że w rzeźbie owego czasu „każdy święty ma swoje wykręty”. Bardzo śmieszne.
Jeśli chodzi o mnie, to dawno wpadłem w to bagno, a za pobytów w Rzymie wciągnęło mnie na dobre. W Il Gesù ciemno wszędzie i tajemniczo, w prześwitach wiruje złoty kurz, nie to w jasnych przestrzeniach Chartres czy Marburga. I leżę tam na dnie, jak ten Koperowo-Lepszy frajer w lakierach. A dla wszystkich, którzy gardzą barokiem, mam cytat z klasyka, że prosty jest tylko przedziałek na… czerech literach.