Michał Anioł Buonarroti zdominował swą epokę. Ale rychło znalazł się ktoś, kto odrzucił jego dziedzictwo. I też miał na imię Michał Anioł. Caravaggio.
Krając poprzednią koszulkę, nadmieniłem (oj, chyba zasugerowałem, co i lepiej), że wielkim motorem malarstwa barokowego był północny duet R&R. Jest to bez wątpienia prawda, ale też prawda, która musi domagać się dopełnienia. Bo gdzieś za cudami rembrandtowsko-rubensowskimi kryje się jeszcze jeden człowiek, klasyczny third man at the background. Przepraszam, że go trochę konspiruję, ale powiadają, że był to człowiek z ciemniejszej strony świata. No dobra, przecież to już wszyscy wiedzą: to Michał Anioł Merisi, zw. Caravaggio. Nie powiem, nadane mu imię musiało był ciężkim brzemieniem, bo w tych czasach Michał Anioł Buonarroti uchodził za boga – nie bez słusznych racji. Wyobraźcie sobie, że dziś (czy w tzw. dzisiejszych czasach) rodzice nazywają syna Michałem Aniołem. Wierzę, że imiona mają swoją odpowiedzialność, zwłaszcza imię największe w historii. Zapewne byłoby dość śmieszne, gdyby depozytariusz tak wielkiego imienia okazał się w sumie alfonsem czy poborcą podatkowym. Jednakże znam w kulturze współczesnej nazwisko kogoś, kto udźwignął ambitny kaprys rodziców – to Michał Anioł Antonioni, jeden z największych reżyserów w dziejach kinematografii, autor „Powiększenia” i „Nocy”.
Ale nasz Michał Anioł Merisi też wytrzymał i w swej twórczej i dzikiej duszy przetrawił doświadczenia swego wielkiego imiennika, tak że omal ich nie widać na jego obrazach. Caravaggio był pierwszym malarzem – wskazówki trydenckie wskazówkami trydenckimi, a sztuka sztuką – który potrafił jednym desperackiej fantazji ruchem odesłać w przeszłość muskularne figury Michała Anioła I, wraz z ich manierystyczną progeniturą. Figura serpentinata, kontraposty etc. żyć będą teraz w formie utajonej, aż znów dadzą się poznać w ekstrawagancjach Füsslego i Blake’a, a później… w komiksach. Co do implikacji: Füssli – komiksy, powstały nawet dwa świetne teksty: profesorów Wernera Hofmanna i Jacka Woźniakowskiego.
Zwykle w oczach tłumów promenujących między dwoma rzymskimi świątyniami Caravaggia, tzn. San Luigi dei Francesi przy Piazza Navona i Santa Maria del Popolo przy Piazza Popolo (w Polsce też Caravaggio jest ogromnie popularny, świadectwem niesamowite kolejki przed warszawskim Muzeum Narodowym, gdzie ongi wystawiono jeden, słownie: jeden, obraz mistrza, słynne i piękne „Złożenie do grobu”). Caravaggio to przede wszystkim ten malarz, który wprowadził na salony wytwornej dotąd historii świętej ludzi prostych, chłopów i robotników (ale nie chłoporobotników, bo stalinistą to on nie był), z brudnymi rękami i nogami. Z jego obrazów niemal wioną odór potu, krwi, chrzęst łamanych stawów, cała zgroza męczeństwa. W tym naturalnie jest duży sens, z tym że w cieniach tych – że tak sobie rzeknę: fizjologiczno-socjologicznych dostrzeżeń – zaciera się nieco jego czysto malarska wielkość: geometryczna precyzja kompozycji, niezwykły dar narracyjny (patrz „Nawrócenie św. Mateusza”), takoż niesamowita wirtuozeria barwy. Dla mnie nikt nie namalował tak głębokiej bieli jak on. Oczywiście Caravaggio to nie tylko ten, który mocarnym zamachem odrzuca dorobek supergenialnego imiennika.
Miejsce po Michale Aniele I nie zostaje puste, bowiem Michał Anioł II pośpieszył z pozytywną propozycją twórczą, opierając ekspresję swych kompozycji na osławionej walce światła z cieniem, która porodzi później hordy światłocieniowców, tak na Południu, jak Północy, i dopali się ostatecznie w hucie warsztatu wielkiego Rembrandta. Problem w tym, że wciąż mam wrażenie, że największe mistrzostwo Caravaggia (również niejednego caravaggesco, jak choćby Georges de La Tour i jego „Oszust” z Luwru) objawia się wtedy, kiedy malarz wyprowadza swe barwy spod twardego dyktatu światła i cienia. Przykładem „Narcyz” z Palazzo Barberini, cud nad cudy kunsztownie owinięty w mgły leonardowskiego niemal sfumata – choć wątpię, żeby Leonardo mógł stworzyć coś tak zachwycającego. No i wczesny, liryczny i sielski, trącący nieco Wenecją „Odpoczynek podczas ucieczki do Egiptu” z Palazzo Doria Pamphilj. W obu obrazach ostry światłocień i mocna ekspresja dają pole pięknej harmonii i – jak by się wyraził Walter Pater – słodyczy, bo i takie bywały kategorie estetyczne.
Gdy patrzy się na obraz z Dorii, natychmiast narzuca się naszemu postrzeżeniu pięknonoga figura przybrana w przejrzystą szatę. Myślimy: „Jaka piękna dziewczyna”, i tu wpadamy w osobliwą pułapkę. Bo to nie kobieta, a anioł, który, kim jak kim, ale kobietą być nie może. Nie wdając się w kwalifikacje płciowe anielskiego rodu, natychmiast odczuwamy ambaras seksualnej ambiwalencji. Ale czy dorzeczny?
Zapewne dzięki tejże ambiwalencji (nieobcej też „Narcyzowi”), wspartej pewną liczbą nagich chłopców (i może jakichś faktów z życia malarza, na których się słabo wyznaję), wytworzyło się przekonanie, że Michał Anioł II koniecznie musiał być gejem i to gejem-gejem. Prawda, wielu włoskich mistrzów objawiało taką orientację płciową, choćby Leonardo, Cellini (choć ten był biseksualny, z preferencją hetero), chyba Michał Anioł (choć ten był zapewne całkiem niespełniony), no jasne: Sodoma, choć i ten nie unikał związków z kobietami. Caravaggio też nie, sądząc po fakcie, że wdał się w brutalną bójkę o prostytutkę imieniem (o ile dobrze pamiętam) Lena czy coś w ten deseń. Oczywiście nie wykluczam, że odrodzeniowców pewnie i kusił homoseksualny aspekt ich helleńskich fascynacji, ale postulowałbym, żeby podchodzić do tego ostrożnie, a nie awanturować się o apodyktyczne twierdzenia, że starowłoskie malarstwo to gejowska sprawa. Caravaggio miał wielkiego pecha, że reżyser Derek Jarman nakręcił o nim jako o geju niemądre i odstręczające filmidło, które wsparł innym arcydziełem – o królu Anglii Edwardzie II, praktykującym homoseksualiście, który został zamordowany w sposób biorący pod uwagę jego erotyczne nawyki, w sposób straszny i obrzydliwy. Jarman nie szczędzi widzowi obscenicznych szczegółów, czyniąc z Edwarda gejowskiego męczennika. W istocie jego męka była potworna, ale poza tym był to władca nieudany i niemądry, z pewnym też rysem okrucieństwa.