Na studiach historii sztuki na Uniwersytecie Aleksandryjskim (to prawidłowa nazwa, nie wiedzieć czemu zniesiona) w Warszawie nauczyłem się dużo, a nawet bardzo dużo. Niekoniecznie dlatego, że naszą kadrę instytutową charakteryzowały jakieś dzikie pasje pedagogiczne, bo co to, to nie – z niewielkimi wyjątkami. Nauczyłem się dużo dlatego, że – jak większość koleżanek i kolegów – przyszedłem na studia jako kompletny ignorant i doprawdy musiałem opuścić mury naszej Alma Mater z wiedzą znacznie większą niż – pożal się Boże – wejściowa. Nauczyłem się dużo nie tylko w sensie faktograficznym, ale też – by tak rzec – leksykalnym, a jednym z pierwszych słówek był przepiękny przymiotnik „antytetyczny”. Przykładowo: antytetyczne, i to jak cholera, są poznańskie koziołki. Mówiąc językiem obrazowo-plebejskim, a nie masz czegoś piękniejszego, antytetyczny jest ten, co się bodzie. Tradycyjna historia sztuki, jeszcze najbardziej rozgarnięta – gdyż nietradycyjna jest niezmiernie głupia (służę dowodami) – zawsze brała swój przedmiot na rogi: starożytność kontra średniowiecze, w nim romańszczyzna kontra gotyk, gotyk kontra wczesno-dojrzały renesans (o, jak pięknie), tenże kontra manieryzm, manieryzm kontra barok, na koniec kubizm kontra rozum. Max Jacob, człek wielce rozumny, po obejrzeniu szkodliwego pacykadła pt. „Panny z Awinionu” powiedział autorowi: „Wyobrażasz sobie, że jedziesz do tej swojej La Coruñi, a na dworcu czeka na ciebie rodzina z takimi mordami?”. Szczęściem nigdy mi się to nie zdarzyło. Prawda, nie byłem w La Coruñi. Oczywiście to wszystko ma również wymiar personalny, bo przecież Michał Anioł kontra Leonardo, Michał Anioł kontra Torrigiani, Michał Anioł kontra Bramante… Kontra, przeciw, versus.
Oczywiście nie zawsze chodzi o historię sztuki, bo przecież: Nietzsche kontra Wagner, Legia kontra Górnik, Widzew i Lech. I to bez żadnych, że tak sobie rzeknę, rites of passage. Jest to retoryka jawnie wojenna, bo pokojowa wskazywałaby raczej miejsca wspólne. Mam wrażenie, że w historii sztuki jej najbardziej wymownym spikerem był niejaki Erwin Panofsky, historyk sztuki zdolny, choć łysy. W nieśmiertelnym artykulasie pt. „Architektura gotycka i scholastyka” przeciwstawił sobie mniej więcej wszystko, co można i czego nie można, tworząc w efekcie system, który zgodnie z logiką (nie było) musiałby głosić, że kultura to zbiór wątków równoległych, czyli nieprzecinających się. Szczęściem był to najgorszy, może nawet jedyny zły, tekst mistrza historii sztuki.
Tak czy inaczej antytetyczna historia sztuki objawia pewien typ retoryki wojennej, a argumenty wysoko bodących się stron czasem zatrącają duchem wojennej propagandy. Może lepiej wciąż szukać miejsc wspólnych, długo wspólnych: wyobrażam sobie np. wspólny podręcznik historii dziejów polsko-niemieckich (jest on w końcu czy go nie ma?), który – siłą rzeczy – skazany byłby na takie myślenie. Oczywiście w historii sztuki mamy takie ujęcia, rzecz w tym, aby z większą siłą przeciekały do starego, bardzo już starego, kanonu naszych wyobrażeń.
Podejrzewam, że taka synteza przekracza możliwości niżej podpisanego, to tylko postulat badawczy. Mogę tylko pokusić się o garść uwag charakterystycznych dla niewąskiej pewnie grupy ludzi, która z uzasadnionych przyczyn umiłowała sobie jakieś konkretne, długie w dziejach miejsce. Dla mnie, dla nas to miejsce Rzym się nazywa i – patrząc nań – można napisać niemal kompletną historię sztuki. „Oh, Rome! My Country! City of the soul! The orphans of the heart must turn to thee” – chyba tak (nie ręczę za poprawność angielszczyzny w mojej pamięci) pisał Byron i jakoś się nie mylił. „Rzymie, mieście mojej duszy! Sieroce serca muszą zwracać się ku tobie”.
Naturalnie nie wszyscy romanofile to serdeczne, zapłakane w sobie sieroty, lecz każdy odczuwa tęsknotę za zagubioną już wtedy harmonią, która w mieście nad Tybrem (czy po prostu – jak chcieli prawdziwi Rzymianie – Mieście) ze wszystkich miast na świecie najpełniej się ucieleśnia. Mocą jakiejś nierozpoznanej przeze mnie magii wszystko to ładnie idzie ze sobą pod rękę: no, ile stylów i epok koegzystuje w idealnym pokoju na Forum Boarium? A wśród wszystkich świateł Wiecznego Miasta lampa baroku świeci bardzo wyraziście.
A barok rzymski jest wielce harmonijny, pokojowy, niemal brak w nim dziwacznych ekscesów, choć pewne, owszem, są. Choćby genialna „Ekstaza św. Teresy” Berniniego w Santa Maria Della Vittoria czy iluzjonistyczne freski Pozza u św. Ignacego, gdzie zawsze obawiałem się, że mi jakaś noga z sufitu spadnie na czaszkę. Ale jak już jesteśmy przy malarstwie sufitowym, to przecież zawsze przełożymy nad Pozza cuda, które Pietro da Cortona wymalował w latach 30. XVII w. na suficie Palazzo Barberini. W tej sali pałacu jest bardzo wygodna leżanka, gdzie położywszy się, możemy do woli obserwować niesłychane mistrzostwo maestra z Cortony. Jest to nieprawdopodobny geniusz pędzla, a też nawet ogromnie złożona i wieloźródłowa ikonografia malowidła z przedziwną wprawą spaja różne wątki w spójny przekaz. A w centrum przedstawienia brzęczą ogromne pszczoły, bo pszczoła to herb papieskiej rodziny Barberinich. Ich brzęczenie po prostu słyszymy w uszach, tak że zdaje nam się, że mamy tu do czynienia z dziełem sztuki audiowizualnej. Cuda, cuda, cuda. No, ale przecież to Rzym, maszyna cudów.