Ostatnimi czasy wiele mówi się o wizerunkach i ich tworzeniu. Od lat przecież istnieje zawód wizażysty, który w innym czasie uznany byłby za całkowicie idiotyczny. Tak przynajmniej dawniej sądziłem, lecz lektura pewnej książki Józefa Ignacego Kraszewskiego dała mi wiele do myślenia.
Czytam go od dzieciństwa, bo w domu był właściwie komplet jego powieści historycznych, i myślę, że nieprędko przestanę. Nie dlatego, abym jakoś przesadnie ukochał jego pióro, jakkolwiek powieści saskie są naprawdę dobre, a i Stara Baśń (ma się rozumieć nie w wykonaniu Jerzego Hoffmana) ma pewne zalety. Można też zapytać, jakżeż wyglądała polska powieść – niekoniecznie historyczna – przed Kraszewskim, i można sobie odpowiedzieć, parafrazując powiedzonko Ludwika Osińskiego o Dziadach, że głucho wszędzie, głupio wszędzie, nic nie było i nie będzie. Eee tam – będzie, będzie.
Ten Kraszewski, mimo wszystkich zasług, był postacią o odcieniu dość zakapiorowatym, jeśli przypomnieć sobie jego napaści na Moniuszkę i Matejkę, któremu omalże nie zarzucił płatnej zdrady, i nie chodziło tu wcale o zdradę małżeńską. Ale, koniec końców, był to człowiek ogromnych zasług.
Wróćmy jednak do tej całej wizerunkowości. Otóż w roku 1885 ów tytan polskiego pióra ukończył był dzieło pt. Wizerunki książąt i królów polskich zdobne pięknymi ilustracjami Ksawerego Pilatiego. Wszystkie one są bardzo wspaniałe, a najlepszy jest chyba Bolesław Krzywousty – tak na oko trzylatek atakuje Niemców. We wstępie Kraszewski tak objaśnia swój zamiar: „Stare posągi, które stały niegdyś w świątyni, jako uosobienia epok i wypadków, walą się, bledną, nikną, rozpływają się i z oczu nam schodzą […] Staraliśmy się dobyć je z gruzów, oczyścić i przywrócić im fizjognomie, jakie miały przed wieki…”
„Przywrócić im fizjognomie” – zacny to zamiar wielkiego wizażysty, chociaż sugestia, jakoby polska historia leżała w kompletnej ruinie i nikt nie wiedział, kto jest kim, jest kompletnie nieprawdziwa. Przyznaje to po części sam Kraszewski, który po opisaniu czynów danego monarchy czy księcia podaje, jak wyglądał jego – wcześniejszy przecież – wizerunek. Warto przytoczyć garść przykładów.
Oto wizerunek Bolesława Chrobrego: „W drzeworytach starych kronik, po rycersku zbrojny, nie ma godła ani oznaki szczególnej, trzyma zwykle miecz i jabłko, koronę Ottona ma na głowie. Pierwszy to król, a korona ta jest najdroższym klejnotem jego następców”. A teraz może pokażemy jego wnuka, Kazimierza zwanego Mnichem czy Odnowicielem. Onże „w drzeworytach starych kronik stoi we zbroi pokrytej tuniką; w jednej ręce trzyma miecz, w drugiej palmę. Na głowie korona, wąsy i broda krótka”. A teraz niechże przyjdzie kolej na młodszego z jego synów Władysława, bo przecież w dzisiejszych czasach aż strach nadmienić cokolwiek o jego starszym bracie, Bolesławie, mordercy świętego. Notabene Kraszewski przypomina, że Bolesława Szczodrego podejrzewano o romans z własnym koniem, który to news pojawia się w XIII-wiecznej kronice Wincentego z Kielczy, a powtarzają za nią Filip Kallimach i Paweł z Krosna. Wszelako Kraszewski nie rozwija tego wątku, raczej oschle go kwituje. Co zaś do Bolesławowego brata, Władysława, to jego wizerunek wygląda tak: „Na starych drzeworytach okazuje się nam słaby Herman bardzo skromnie, bez korony. Obok niego stoi królowa, z berłem w dłoni, podając mężowi kwiatek”.
Wiadomo, co potwierdza Kraszewski, że książę Władysław był ogólnie do bani. Ale ten kwiatek… Zdaje mi się, że już na starych drzeworytach wiedziano, jak ociepla się wizerunek polityka. Potwierdza to figura innego Władysława, tzn. Wygnańca, którą „starzy drzeworytnicy odtworzyli z nieodstępną żoną”. „Ubrany z cudzoziemska, w krótkim płaszczyku, z rękawiczkami w ręku, trzyma tok z głowy zdjęty. Naprzeciw niego znienawidzona Niemka z berłem, które mu wydarła, – i znowu podając mu kwiatek…”
Kwiatowe ocieplanie wizerunku to rzecz jedna, druga zaś to niechęć do kobiet, która przebija z kart inkryminowanego tekstu. Najwyraziściej odbija się to na wizerunku Jana III, skądinąd niezmiernie pochlebnym. To ostatni bohater na polskim tronie, jakkolwiek Kraszewski czepia się nieco jego polityki wewnętrznej. No i ta straszna baba, Marysieńka, osoba „samolubna i obrachowana”. Utrudnia ona życie genialnemu monarsze, w którym nadto była „nienasycona ciekawość wszechrzeczy”. Pasjonowało go wszystko: od mechaniki po filozofię, przy czym Kraszewski przypomina tu sławne dysputy z podręcznym jezuitą króla, księdzem Votą, o tym, gdzie w człowieku znajduje się legowisko duszy. Sobieski to niemal Leonardo na koniu.
„Tych różnych odcieni charakteru Jana III w jego wizerunkach malowanych i sztychowanych dopatrzyć się trudno. Malarze i artyści w ogóle dają mu fizjognomię bez wyrazu, zawiesistą, zamaszystą, z wejrzeniem spokojnem i śmiałem, dobroduszną, ale nieznamionującą w nim ani genialnego wodza, ani przenikliwego umysłu człowieka, wielostronnie wykształconego”.
Jak widać, Jan III miał wizerunkowego pecha, jakkolwiek z tego, co pisze Kraszewski, też wygląda on na ocieplony, a może nawet przegrzany. I chyba wciąż trwa to ocieplenie.