Bez wątpienia to nie Rembrandt a krowa jest symbolem barokowego malarstwa w Holandii. Późnej zastąpią ją słoneczniki.
Malarstwo holenderskie epoki baroku jest po brzegi wypełnione wizerunkami zwierząt jadalnych, choć z jednym wyjątkiem, tzn. psa. Można też mówić w tym kontekście o koniu, jednakże zbyt wielu ludzi go spożywa, aby tu o nim się rozwodzić – z pewnością są to Włosi, północni Niemcy, a pamiętam, jak za czasów mego dzieciństwa spożywali go Polacy – egzystowała wówczas w Warszawie jatka końska. Brrr…
Nazwisk wymieniać by siła, jednakże w tej chwili chodzi mi o jedno, Paulusa Pottera (1597–1652) prawdziwego kowboja baroku. Kowboja, gdyż wyobrażał przede wszystkim krowy. Właśnie dlatego niezbyt go lubię, gdyż w swoim czasie zwierzęta te wyrządziły mi dotkliwą krzywdę, która dotąd nie została z ich strony zadośćuczyniona. Otóż, lata temu bawiłem wraz z grupą przyjaciół na spływie kajakowym (skądinąd, nie znam lepszego sposobu spędzania czasu). Po całym dniu ciężkiego wiosłowania w ulewnym deszczu rozbiliśmy się na jakieś grząskiej polanie, a ciemno było, że oko wykol, i od razu do śpiwora. Rześkim świtem coś mnie budzi, namiot jakby się chwieje (a miałem masztowy, starego już typu, zresztą holenderski) i zaczyna opadać nam na nos. W te pędy wyleciałem spod pałatki, i co widzę? Najazd krów, z których jedna przegryza sznurek od namiotu, druga zaś wtranżala moją bluzę, która suszyła się na sznurku rozwieszonym między drzewami. Słusznie oburzony chwyciłem wiosło i trach krowę w pupę i jeszcze ją raz i gdzie indziej. Raptem chwycił mnie ból straszny i przenikliwy: w gniewie lekko nadwyrężyłem sobie bark, w którym dotąd coś chrupie. A krówsko nie mrugnąwszy zaropiałym okiem zrobiło swoje...
Ale powróćmy do swych bawołów. Otóż niewiele ciekawego da się powiedzieć o tym Potterze, poza tym, że uczył się u ojca, u de Weta i umarł w blasku sławy. Co zaś do jego dzieł największych oddajmy głos Eugene’owi Fromentinowi (ur. 1820), miernemu malarzowi, ale świetnemu pisarzowi, którego „Dominik” zawsze pozostaje dla mnie wzorem powieści autobiograficzno-melancholijno-adolescencyjnej. Bardziej znany jest wszakże ze zbioru utworów pt. „Mistrzowie dawni”, który na polski przełożył – uwaga! – Jan Cybis.
Rozdział piąty tego dzieła poświęcony jest Potterowi i zaczyna się od słów – „Obok Lekcji anatomii i Staży nocnej, Byk Paulusa Pottera jest najsłynniejszym obrazem Holandii, Muzeum w Hadze w niemałej mierze dzięki niemu przyciąga tylu turystów.” Może; nie wiem, nie byłem wtedy w Hadze, zresztą nigdy nie byłem – o zgrozo – w Holandii. Wszelako osąd Fromentina może rozmijać się z prawdą, gdyż słynny Roger de Piles w „Abregé de la vie des peintres” opowiada następującą historię. W swoim czasie, Amelia von Solms wdowa po Wilhelmie Orańskim zapragnęła ozdobić kominek jednej z komnat swej rezydencji jakimś pejzażem, który zamówiła u Pottera, bo przecież ten, jako prawy Holender i takie potrafił sprawnie malować. Malarz wykonał swe zadanie prędko i biegle; pejzaż w istocie wyszedł piękny, jednakże Potter, jak to Potter nie omieszkał wprowadzić weń krowy. To jeszcze by nie tworzyło kłopotu, bo bez krowy u nich ani rusz. Jednakże krowa z tego obrazu leje, czyli robi siusiu. Obejrzawszy to, jedna z ważnych dwórek stanowczo orzekła, że księżna nie może mieć stale przed oczami czegoś tak nieprzyzwoitego i przekonała ją, aby kazała Potterowi zabrać to świństwo precz. Tak się też stało, ale osobliwą rzeczy koleją przyniosło to Potterowi sławę i nowe zamówienia, a motyw lejącej krowy zagościł w wielu holenderskich wnętrzach. I pewnie to właśnie ten obraz był najsłynniejszym dziełem malarskiego kowboja.
Cała ta opowiastka uświadamia nam, jak trudno wyważyć znaczenie dzieła sztuki. Czasem starczy jedno słowo, niekoniecznie dwórki czy dworaka, a już zaczyna się coś dziać. Tyle, że na opak. Ach, życie, życie…