Jednym z naocznych świadków epidemii dżumy, która szalała w Toruniu w 1708 r., był aptekarz miejski Georg Hancke, który w swoim pamiętniku bardzo dokładnie opisał jej przebieg. I tak, jak Hancke zanotował drżącą ręką na kartach niemal stustronicowego zeszytu, zaraza miała przyjść do Torunia z zapowietrzonej stolicy. Po tym, jak wielki Bóg zapragnął ukarać nas za nasze postępki straszną pestilencją, wraz z początkiem lipca od ludzi uciekających z zadżumionej Warszawy pozapowietrzały się domy w Kaszczorku, w których ci się zatrzymali. I stopniowo, krok po kroku, śmierć zaczęła ciągnąć na Przedbramie Jakubskie oraz na Winnicę. Niebawem, bo już w sierpniu, mężczyźnie, który mieszkał [w piwnicy domku Hanckego] w ogrodzie przez Bramą Prostą, zachorowała córka, która służyła u konwisarza, mającego swój warsztat nad Bachą. Człowiek ten wygnał dziewkę do jej rodziców, ta zaś umarła ledwo po trzech dobach. Czwartego dnia zmarli także ojciec dziewki i następna córka. Wkrótce zmarła żona mężczyzny i kolejnych troje dzieci. Przy czym dlatego, że przez dwa tygodnie nikt nie chciała zająć się gnijącymi już przecie zwłokami, Hancke zapłacił 24 floreny dwóm grabarzom miejskim, aby ci przenieśli ciała pomorków na cmentarz za miastem i złożyli je w poświęconej ziemi. Kilka dni później, w połowie sierpnia, zmarli także wszyscy bliscy konwisarza znad Bachy. Czy była to kara boża za jego zły uczynek, czy wynik zapowietrzenia wskutek nieostrożności członków rodziny rzemieślnika – Hancke nie wiedział. Tak czy owak, tydzień później czarna śmierć wdarła się z przedmieść za mury miejskie i zaczęła grasować wśród mieszczan ze zdwojoną siłą.
Zaraza pojawiła się na ulicach Torunia wraz z początkiem września. Od początku miesiąca ulicami miasta przejeżdżały niezakryte wozy z plątaniną trupów: zwisały [z nich] ręce i nogi pomorków, o koła uderzały głowy, korpusy. Widok zwłok transportowanych na furach był podobno tak okropny, że ze strachu zaczęli chorować ludzie zdrowi. Niektórzy umierali nagle, jak pewien chłopiec rzeźnicki, który jadąc na koniu w stronę Torunia, ujrzał niepodziewanie ciągnięty przez trzech mężczyzny wóz z ciałami. Młodzieniec przeraził się tak bardzo, że w chwilę później padł na ziemię... trupem. Stąd też, aby zmniejszyć strach i przerażenie wśród widzących te smutne obrazki współbraci, Hancke i inni bogaci mieszczanie złożyli się na specjalne kryte wozy pogrzebowe oraz nowe stroje dla grabarzy. Od tej pory grabarze dżumowi, którzy mieli chować w ziemi ciała mieszczan, nosili czarne płaszcze z białymi krzyżami naszytymi na plecy i ramiona, natomiast grabarze ludzi gminnych – płaszcze białe z krzyżami czarnymi. Jak wspominał Hancke, grabarze morowi codziennie wchodzili do kamienic i wyciągali hakami zamocowanymi na długich kijach gnijące już trupy, które leżały w brudnej od ropy pościeli. Następnie wrzucali je bez ładu na wozy, okrywali plandeką i wieźli na piaskowe wzgórza za miastem, gdzie specjalni kopacze morowi przygotowywali groby masowe, w których składano zwłoki ludzi biednych i bogatych.
Straszna pestilencja dotknęła także rodzinę autora wspominek. I tak, 10 września zachorował jeden ze służących Hanckego. Aptekarz kazał zanieść go do swojego ogrodu na przedmieściach oraz wybudować tam dla niego specjalny szałas. Sześć dni później zachorowała aptekarska dziewka służebna. Także ją przeniesiono do budy w ogrodzie. Mimo troskliwej opieki prostych kobiet z ludu, którym Hancke płacił kilka groszy za pomoc przy chorych, służący umarł 19 września. Natomiast do służącej, która przebywała w szałasie niemal pół roku i na wiosnę wyzdrowiała, przychodził dwa razy w tygodniu balwierz powietrzny, przynosząc specjalne leki, co – jak Hancke dobitnie podkreślił – kosztowało [go] niemało.
22 listopada zachorował kolejny mieszkaniec kamienicy Hanckego – pochodzący z Grudziądza aptekarczyk Jakub Ebell. Ebell, jak wspominał pamiętnikarz, jeszcze wieczorem był zdrów jak ryba, lecz rano obudził się z plamami na piersiach i wielkimi bubonami w pachwinach. Po trzech dniach opieki w domu aptekarza młodzieńca przeniesiono do szałasu w ogrodzie. Następnie zaś Hancke zamówił doń najważniejszego medyka w Toruniu, doktora Baltazara Wiela, oraz najlepszych balwierzy w celu przeprowadzenia niezbędnej kuracji. Mimo wysiłków lekarza i chirurgów uczeń aptekarski niebawem umarł, a jego zwłoki, mimo protestów Hanckego, trafiły do zbiorowego grobu na piaskowych wzgórzach gdzieś za miastem.