Areszt nałożony na księcia Siedmiogrodu Franciszka II Rakoczego przez władze austriackie wywołał panikę wśród węgierskich patriotów skupionych wokół niego. Część zaszyła się w wiejskich rezydencjach, śląc na dwór cesarski listy pełne wazeliny i antałki doskonałych win. Ci, którzy uznali, że tak czy inaczej nie unikną wizyty dragonów legitymujących się rozkazem Tajnej Kancelarii, dali drapaka za granicę. Wśród nich był hrabia Miklós Bercsényi. Dzielny żołnierz, weteran walk z Turkami, spokojnie robił karierę w cesarskiej armii i administracji. Doszedł do szczebla żupana komitatu Ung i głównego kwatermistrza armii w Północnych Węgrzech. Kiedy jednak w latach 90. cesarz Leopold I zaczął dokręcać kochającym wolność Węgrom śrubę absolutyzmu, Bercsényi zrewidował swe poglądy. Stopniowo przechodził na coraz bardziej radykalne pozycje, aż wreszcie znalazł się w punkcie, z którego odwrotu nie było – zaczął przygotowania do kolejnego antyhabsburskiego buntu. To zbliżyło go do Rakoczego, którego nazwiska potrzebował na sztandar nowego powstania.
Kiedy jednak sprawa się wydała, postanowił szukać schronienia w Polsce. Wśród małopolskiej arystokracji nie miał wprawdzie znajomych, ale znał system prawny Rzeczypospolitej i wiedział, że prędzej Polacy zjedzą diabła, niż węgierskiego gościa wydadzą Habsburgom. W towarzystwie adiutanta i trzech zaufanych szlachciców ruszył ku granicy, by stamtąd przedostać się do Warszawy. Przekradł się przez góry na wschód od Żyliny i dotarł do Kalwarii Zebrzydowskiej. Tam bernardyni, ujęci jego relacją, poradzili mu, aby o pomoc poprosił mieszkającego w sąsiedztwie pułkownika Piotra Męcińskiego. Ten skontaktował Węgra z samym Augustem II. Król spotkał się z Bercsényim na prywatnej cichej audiencji, którą dla dyskrecji zorganizowano u kamedułów na podkrakowskich Bielanach. Chciał wiedzieć, jak sytuacja na Węgrzech może wpłynąć na jego konflikt z Karolem XII. Ale zmienne sojusze, w tym zbliżenie Augusta II z dworem wiedeńskim, nie oznaczały dla Węgra niczego dobrego. Sas wprawdzie wprost odmówił wydania zbiega, ale wysłańcy Wiednia nie ustawali w staraniach. Postanowiono buntownika porwać i zabić.
Akcję opłacił poseł cesarski w Warszawie, a odpowiednich do zadania ludzi wskazał gen. Heinrich Tobias baron von Hasslingen, dowódca wojsk austriackich na Śląsku. By ograniczyć ślady prowadzące do Wiednia, na bezpośredniego wykonawcę zadania wybrano Jana Józefa Brücknera i jego brata, obywateli Rzeczypospolitej. Dodano im kilku mówiących po polsku lub słowacku cesarskich dragonów. Z pomocą przyszedł też wielki kanclerz Augusta Wolf Dietrich von Beichling, intrygant i łapówkarz. Wmówił on Bercsényiemu, że król zamierza wesprzeć sprawę węgierską i wysłać posłów do Turcji i kuruców, by zaproponować im sojusz przeciwko Wiedniowi. Była to oczywista bzdura i polityczny nonsens, ale stęskniony dobrych wieści Węgier uwierzył. Kanclerz przekonał go, aby opuściwszy swą świtę stawił się na spotkanie z wysłannikiem Imre Thökölyego wyznaczone w Częstochowie. Hrabia zostawił przy sobie swego węgierskiego giermka i jednego ze szlachciców, którzy zbiegli wraz z nim do Polski, Męciński dodał mu do towarzystwa doświadczonego rębajłę ze swego regimentu, a kanclerz – konie, woźniców i królewskiego komisarza, który miał zadbać o logistykę podróży.
16 listopada 1701 kilka mil za Piotrkowem karetę napadli zbrojni. Towarzysze Bercsényiego stanęli w jego obronie. Giermek Istvan Kalnasy zginął, zasłaniając piersią swego pana. Kapitan Miklos Szirmay dokonywał cudów fechtunku, ale ostatecznie został ogłuszony zadanym z tyłu ciosem obuszka (na szczęście czapka była grubo watowana). Bercsényi w pierwszej chwili sądził, że to napad bandycki, ale kiedy komisarz wysiadł z karety i ze spokojem przyglądał się zajściu, zrozumiał, że został wciągnięty w pułapkę. Napastnicy wołali o liny, by hrabiego związać, kiedy ruszył przeciw nim Polak dany za towarzysza przez Męcińskiego. Strzały z pistoletów, świst szabel, zamieszanie sprawiły, że przed Bercsényim otworzyła się szansa ucieczki. Według świadectwa w pamiętnikach księcia Rakoczego: „Wierny polski sługa, raniony w nerki i szczękę, wetknął Bercsényiemu w rękę swą szablę i pokazał, w jakim kierunku ma uciekać”. Bercsényi pędząc co koń wyskoczy, szukał schronienia. Trafił na plebanię, gdzie proboszcz zgodził się go ukryć w świątyni. Pościg nie znalazł hrabiego. Nazajutrz proboszcz zawiózł zbiega do Studzianny, do kongregacji św. Filipa Nereusza, skąd zakonnicy dostarczyli go do Warszawy.
Tam nie był bezpieczny, bo ambasador cesarski, hojnie sypiąc złotem, prosił rozmaitych o pomoc w ujęciu Bercsényiego. Nic nie wskórał. Wkrótce do Warszawy dotarł zbiegły z Wiener Neustadt Franciszek II Rakoczy. Razem oddali się pod protekcję Elżbiety Sieniawskiej, a pod jej skrzydłami nic im już nie groziło. Ręce ambasadora były zbyt krótkie.