Jakiś czas temu wilanowskie muzeum wydało miłą książeczkę. Dominika Walawender-Musz i Artur Janda opisują w niej „Mysterium Cosmograficum króla Jana”, a David Harkley i Magdalena Gutowska „Miłość w gwiazdach zapisaną”, co nie może być całkowicie oderwane od uczucia Jana i Marysieńki. Interpretacje astrologiczno-astronomiczne czy – jak kto woli – astronomiczno-astrologiczne przynajmniej od czasów Aby’ego Warburga i Fritza Saxla zajęły godne im miejsce w zestawie chwytów wyjaśniających, którymi posługuje się historia sztuki. Jako młody bardzo człowiek peregrynowałem sobie po Włoszech, bez grosza przy duszy, za to z quattrocentem w sercu. I stało się tak, żem dotarł do zacnego miasta Ferrara. Śladem wielkiego Warburga (upał był jeszcze większy) dotarłem wreszcie do Palazzo Schifanoia, gdzie rządząca w Ferrarze familia d’Este złożyła malarskie płody swych najlepszych artystów: Francesca del Cossy, Cosima Tury i Ercole’a de Roberti, aby Aby Warburg mógł je astrologicznie rozczytać.
Pełen skrywanych emocji stanąłem tedy przed bramą Palazzo Schifanoia, podówczas żywo przypominającą bramę od stodoły z okolic Krasnosielca, i – kształtem strudzonego pielgrzyma –zacząłem w nią kołatać tyleż stanowczo, co pokornie. W odpowiedzi dała się słyszeć cała gama chrobotań, potem upiorne zgrzytanie zardzewiałego klucza – oto moim oczom ukazał się nie klucznik Gerwazy (któregom się nie bez przyczyny obawiał), lecz mała ciemnowłosa dziewczynka, z buzią usmarowaną dżemem, bo właśnie ten specyfik spożywała wraz z bułką typu ciabatta. Ruchem pełnym dziecinnej gracji ujęła mnie za rękę i zaprowadziła na piętro, gdzie na ścianach pyszniły się cudowne freski, które stały się łupem Wielkiego Interpretatora. Byliśmy tylko we troje: ona, ja i duch Warburga. Mówiąc szczerze, tego ostatniego zrazu nie zauważyłem, gdyż piękno obrazów ferraryjskich mistrzów poraziło mnie z siłą gromu. Jeśli za sprawą sztuki przeżyłem kiedykolwiek coś magicznego, to było właśnie wtedy.
Wróćmy jednak, choć na chwilę, do firmamentu króla Jana III. W istocie Heweliusz umieścił na nieboskłonie słynną Tarczę Sobieskiego, która od dawna, choć ze zmiennym szczęściem ochrania nasz naród. Notabene w roku 1877 astronom Marcin Poczobutt-Odlanicki otworzył niebo przed niesfornym Ciołkiem króla Stanisława Poniatowskiego, który też nam pomaga, ale mniej.
Wszakże najulubieńsza moja opowieść królewsko-astronomiczna pochodzi z terytorium dość odległego w przestrzeni i czasie – z hellenistycznego Egiptu. Otóż na wojnę z Syrią wyruszał sam król Ptolemeusz III. Królowa Berenika, jak to w takich razach bywa, portki królewskie starannie zeszyła i w dwóch zawiniątkach wręczyła machorkę i sól. A potem piękna ta dama złożyła w ofierze jednej z bogiń swój warkocz – na intencję szczęśliwego powrotu męża z wojny. Rzecz niby w owych czasach normalna, tyle że następnego dnia piękne wotum królowej zniknęło z ołtarza. Na dwór padł blady strach, gdyż omen wydawał się wyjątkowo wredny. Albo król przegra wojnę, albo królowa ołysieje. Diabli wiedzą, jakby się skończyło. Ale na cóż wiedza i talent? Nadworny astronom prędko nastawił swe instrumenta i nie mieszkając, znalazł warkocz Bereniki na nieboskłonie. I jest tam do dziś. A wielki poeta Kallimach, wysławiając cnoty królowej, uczcił rzecz całą pięknym wierszem. Król wrócił z wojny (co mu się rzadko zdarzało) w glorii tryumfatora. Bo czasem tak to jest, że w życiu fajnie bywa.