W relacjach zarówno cudzoziemców, jak i rodaków podróżujących po Polsce na przestrzeni wieków XVI i XVIII, wiele miejsca zajmują z reguły warunki podobnych peregrynacji, w których szczególnie newralgicznym punktem okazały się noclegi. Własne (i w miarę czyste!) łóżko, wobec niesłychanie prymitywnych realiów ówczesnych karczem, gospód, domów zajezdnych czy zwyczajnych budynków mieszkalnych, praktycznie było dla podróżnego nieosiągalne.
Fynes Moryson, angielski podróżnik przebywający w Rzeczpospolitej parę tygodni w roku 1593, zanotował między innymi: „Polacy zwykle wiozą ze sobą w karecie łóżko, na którym siedzą w ciągu dnia, gdyż poza dużymi miastami, a te trafiają się rzadko, łóżka nie można dostać”. Szerzej rozpisywał się, co można zastać po drodze: „We wsiach i małych miastach leżących przy gościńcu podróżny nie znajdzie łóżka. Musi wieźć je w swym powozie, siedząc na nim wygodnie. Inni najczęściej śpią na słomie owinięci futrem szubą jeździecką (...). Wszyscy podróżni, zarówno mężczyźni jak i kobiety, leżą razem na ciepłym przypiecku, wspólnie z rodziną gospodarza”.
Nie lepiej było w niecały wiek później. Gaspar de Tende, o pseudonimie Sieur de Hauteville, francuski dworzanin króla Jana Kazimierza, pozostawił nam relację ze swego pobytu w Polsce w latach 1669 i 1675: „Brak przede wszystkim (...) gospód lub zajazdów – pisał – w których można by wygodnie umieścić się i otrzymać łóżko (...). trzeba niejednokrotnie ulokować się obok koni, krów i świń, w długiej stajni”, w głębi której „jest zwykle izba z piecem, ale nie można tam mieszkać w lecie z powodu much, pcheł, pluskiew oraz fetorów. Nawet przy dużych upałach okna pozostają tam zamknięte”. Autor zalecał zatem spanie w lecie w stodole na świeżej słomie, albo też posiadanie własnej kolasy, w której znalazłoby się „łóżko z materacykiem, małą pierzyną, prześcieradłem, poduszkami albo siennikiem”.
Nakreślony przez podróżników obraz polskich zajazdów jest tyleż ponury, co prawdziwy, niestety. Inny francuski dyplomata, Charles Ogier, który trafił w środku nocy do jednej z karczem pod Toruniem (1635/36), niezwykle barwnie opisał swe wrażenia: „Weszliśmy do czegoś, co nie wiem, czy mam nazwać łaźnią czy oborą, walczyły bowiem tam o miejsce bydlęta zmieszane z ludźmi. Leżało tam z jednej strony na ziemi, jak zarżniętych, sześciu sług wojewody, z drugiej zagrzebani w sieczce i piernatach chłop, mieszkaniec domu, z żoną, dziećmi, dziewkami służebnymi (...)”. Zajęte były też ławy pod ścianami, a „w inszej stronie, w kącie koło pieca, leżała chora niewiasta w połogu, wszędzie zaś psy, gęsi, wieprzaki i kury (...) kwiliło niemowlę, jęczała matka, głośno chrapali zmęczeni i cuchnący żołnierze i ciury”. Podobnie uskarżał się na okropny brud w izbach, sąsiedztwo krów, cieląt i kur oraz obecność małych dzieci plączących się pod nogami przyjezdnych, Franciszek Daleyrac, francuski dworzanin króla Jana III Sobieskiego.
Krytyka karczem jako bazy noclegowej czy wypoczynkowej z pewnością odzwierciedlała stan faktyczny także i w wieku następnym, lecz trzeba pamiętać, iż miejsca takie w Rzeczpospolitej były nastawione na wyszynk piwa i gorzałki, nie zaś na usługi typu hotelarskiego. Stąd też tego rodzaju karczmy odbiegały od oczekiwań odwiedzających je podróżnych.