© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
Silva Rerum   Silva Rerum   |   04.02.2011

O chłopach co Patricka Gordona ubić chcieli i o cudownym śmierci uniknięciu

Przemarsz Szwedów przez Rzeczpospolitą trwa. Pułki trzeba było wykarmić, konie pożywić, a jedzenia brakowało. Żołnierze wyruszali na poszukiwanie strawy dla siebie i paszy dla koni. Także i Szkot Patrick Gordon[1] wraz z kompanem postanowili zdobyć pożywienie. Kto płakał, a kto uciekał – czytaj w kolejnym fragmencie dziennika Patricka Gordona z 1655 roku.

31 [sierpnia]. Nazajutrz rano wyruszyliśmy wraz z wymarszem artylerii i piechoty. Ogromne litaury są tak wielkie, że w każdym można by zmieścić 9 albo 10 beczułek wódki. Wieziono je na dużym powozie, ciągniętym przez sześć koni; z tyłu siedział, a w czasie gry stał [za nimi – red.] dobosz. Bito w nie przez pół mili angielskiej, aby wskazać oddziałom armii i gwardii kierunek marszu, a było to dobrze słychać na dwie mile niemieckie. Dzisiaj jako pierwsze szło prawe skrzydło [kawalerii], za nim artyleria, piechota, a po nich lewe skrzydło. Oba codziennie zmieniały się na czele wojsk. Nocą rozłożyliśmy się w pobliżu miasteczka Oparów [Oporów – red.].

1 września. Wyruszyliśmy rano. Około południa nasza awangarda wyszła z zagajnika i dostrzegła w oddali wysoki słup dymu nad wsią, a tuż potem kilku jeźdźców. Pułkownik, prowadzący awangardę, rozkazał majorowi z setką konnych jak najciszej przejechać przez gać i, jeśli to możliwe, uderzyć na nich. O tym powiadomiono również króla. Pułki, które wychodziły z lasu, zaczęły formować się w szyk bojowy.

Tymczasem, kiedy major dotarł do gaci, a przednie jednostki postępowały [za nim] i podeszły bliżej, po przeciwległej stronie przejścia [przez gać – red.] zjechało ze wzgórza najspokojniej w świecie około 20 jeźdźców, którzy jednak porachowawszy na podstawie [ilości] szeregów i przybywania następnych jednostek, ile nas było, rzucili się do ucieczki. Gać [grobla – red.] była szeroka na 300 sążni [około 550 metrów – red.], niezbyt głęboka i twardej konstrukcji; pospiesznie przejechaliśmy przez nią, a część na lepszych koniach została wysłana w pościg. Jednak nie zdołali dognać żadnego z tych ich mościów, ubiwszy i pochwyciwszy podle wsi tylko kilka sług, a także jakieś bagaże i zapasy. Byli to szlachcice z powiatu warszawskiego albo z prowincji. Jeńcy zeznali, że polski król w zeszłą sobotę przejeżdżał tędy w drodze do Piątku, gdzie teraz znajduje się ze swoimi wojskami. Po tej wiadomości wyznaczono silny oddział pod komendą *2.* pułkownika […]. Po przybyciu tam, zastał tylko pusty obóz. Król, zaalarmowany przez wspomnianych szlachciców, nocą szybko wycofał się do Przedbórza.

Przeprawiwszy się przez gać, na końcu której położone było miasteczko Sobota, armia stanęła na wyżynie. Tutaj muszę przedstawić jeszcze jedno dotkliwe niepowodzenie.

5-go [września], w niedzielę, z powodu braku paszy i prowiantu i nie wiedząc, ile czasu tutaj spędzimy (ponieważ Szwedzi bardzo skrycie realizują swoje zamiary), wraz z jednym ze swoich towarzyszy wyjechaliśmy w ramach przypadającej nam kolejności z zadaniem zdobycia [prowiantu i paszy – red.]. Pół mili od miasta minęliśmy bagno i potok, przy którym był młyn, i po trzech milach dojechaliśmy do wsi, w której nie było żywej duszy, za to mnóstwo wszelakiego dobra. Znalazłszy dużą podwodę, załadowaliśmy na nią owies, owce, gęsi, kury i inne pożywienie, tyle ile zdołały pociągnąć nasze konie. W połowie drogi powrotnej podwoda zaczęła się rozlatywać i tak szybko się rozklekotała, że nie można było jej ciągnąć dalej. Nie wiedząc co czynić, rzuciliśmy kostką – który z nas przywiezie z obozu furmankę, a który pozostanie przy prowiancie, którego za nic nie chcieliśmy porzucić.

Na mnie padło, abym pozostał, choć było już po zmroku. Uwiązawszy konia do unieruchomionej podwody, czekałem już dwie godziny, kiedy w pobliżu przejeżdżała duża grupa żołnierzy, którzy [również – red.] poszukiwali furażu i prowiantu. Straszliwie znużony wziąłem konia za uzdę i przysiadłem u podwody w oczekiwaniu na mojego towarzysza. W końcu o pierwszej w nocy ze zmęczenia zasnąłem tak głębokim snem, że nie rozbudził mnie nawet rwetes w obozie (do którego nie było i mili), ani sygnał do jego zwinięcia, ani też głośne dźwięki trąb i bębnów przy okazji wymarszu wojska. To jednak było znakiem dla chłopów, którzy z lasu obserwowali Szwedów. Wyczekawszy okazji, dostali się do obozu, gdzie zgarnęli wszystko to, co zostało porzucone, tak że w zupełności uzupełnili swoje ubytki. Dziesięciu lub dwunastu z nich trafiło tam, gdzie leżałem, a właściwie siedziałem pogrążony we śnie. Widząc, że w pobliżu nikogo nie ma, ale – mimo to – ktoś się może zjawić, bo oddziały wymaszerowywały na ich oczach, zmówili się, aby mnie obezwładnić i po obdarciu z rzeczy zabić. W tym celu kilku uprowadziło konia, inni zaś, wyciągnąwszy mi mój pałasz, rzucili się na mnie.

Akurat męczył mnie straszny sen i rozbudzony, bardziej ich szarpaniem, niż czynionym przez nich hałasem, zobaczyłem, że jestem przez nich otoczony. Ogarnął mnie nie tyle strach, przerażenie i bezradność, co zdumienie. Byłem po prostu niezdolny do sprzeciwu albo błagania [o łaskę – red.], ponieważ trzech lub czterech silnych osiłków mnie trzymało, a ja wciąż nie mogłem wyjść ze zdumienia. Jednak kiedy bezceremonialnie rozebrali mnie, a właściwie zerwali ze mnie całe ubranie, zalałem się łzami. Starałem się powstrzymać od tego, ale nie mogłem.

Był z nimi starzec, który najwyraźniej współczując mi sytuacji, w jakiej się znalazłem, i mojego młodego wieku, począł przekonywać ich, aby mnie nie zabijali. Jednak dwaj inni stanowczo się temu sprzeciwili. Póki toczył się ten spór, zacząłem dochodzić do siebie i choć wciąż nie mogłem mówić, począłem wzywać Boga Wszechmogącego, którego wspomożenie, jak w wielu innych sytuacjach, otrzymałem i teraz.

W trakcie sporu ci dwaj, którzy byli najbardziej zawzięci, nie raz rwali się do dania mi przez łeb swoimi drągami, czemu pozostali sprzeciwiali się niemrawo. Mówili, że jeśli puszczą mnie wolno, to ja wrócę do swoich i opowiem o tym, jak mnie traktowali i wtedy może przyjechać oddział, który będzie palił, zabijał i niszczył wszystko, co napotka; przypominali też o kłopotach i stratach, jakie oni ponieśli już od Szwedów, a także ich żony, dzieci i cały kraj. Wszystko to, jak sądzę, doskonale zrozumiałem i widząc po zachowaniu większości, że ulegają temu przekonywaniu, zacząłem obmyślać, jakby mi uciec od nich.

Jeden z nich trzymał mnie mocno za lewą rękę. Pozostali zaś próbowali bić mnie pięściami albo drągami, ale robiłem uniki, chowając się za niego. Choć był to tęgi i groźnej postury chłop, ale, jak się zdawało, wcale nie najgorszego charakteru. Przy jednym z takich uników uchyliłem się przed uderzeniem drąga, a wtedy on przypadkowo albo ze strachu, aby samemu nie oberwać, puścił mnie. Ja zaś zacząłem uciekać co sił, pędem przed siebie, ale nie w stronę obozu, o czym w takim popłochu zawczasu nie pomyślałem. Jednakże na przestrzeni furlonga [1/8 mili angielskiej – red.] zdołałem odsadzić się od nich na jedną trzecią tego dystansu, bo strach dodał mi zadziwiającej szybkości. Z początku ci, którzy byli najbardziej zwinni, rzucili się za mną i ciskali drągi, którymi próbowali mnie trafić: jeden z nich, odbiwszy się od ziemi, uderzył mnie w udo, tak że mało co nie zwalił mnie z nóg. Wysforowawszy się dostatecznie daleko i nie słysząc żadnej pogoni za mną, obejrzałem się za siebie i zauważyłem, że trzech albo czterech stoi tam, gdzie mnie zdybali, a pozostali powracają do nich. Swojego konia nie widziałem; z pewnością od razu gdzieś go odprowadzili, i dlatego mi się poszczęściło, bo wierzchem któryś z nich mógłby dopaść i zabić mnie z mojego pistoletu, pałaszem albo drągiem – ja natomiast nie miałem się czym bronić. Ale wyobraziwszy sobie, że koń jest gdzieś w pobliżu i wciąż mogą mnie ścigać, pobiegłem najkrótszą drogą w stronę grzęzawiska i minąwszy je, dotarłem do oddziałów, przy czym nic nie miałem na sobie, prócz koszuli i portek. Tak to z powodu własnej głupoty i nieostrożności ściągnąłem na siebie śmiertelne niebezpieczeństwo i doznałem strat, które później udało mi się wyrównać, jednak za cenę dużego wysiłku i starań oraz narażając się na wiele niebezpieczeństw.

Po dotarciu do obozu swoich wojsk, cały obryzgany, brudny i niemal nagi, wywiedziałem się, gdzie znajdują się podwody należące do mojego pułku, z podobną niecierpliwością, co obozowi, którzy rozpytywali się o to, co mi się przydarzyło. Zadowoliwszy się moimi zdawkowymi wyjaśnieniami, oznajmili, że pułk księcia Sachsen-Lauenburg *6 [września]* razem z innym korpusem pod komendą feldmarszałka Wittenberga ruszył w prawo. Pospieszyłem tam i przeszedłszy jakąś milę niemiecką, dotarłem najpierw do taboru pułku Bretlacha, a następnie do naszego. Przy markietańskim wozie dobra kobieta pożyczyła mi stary polski kaftan, od drugiej dostałem parę polskich butów, a od trzeciej czapkę. Trzymałem się taboru, dopokąd nie przybyliśmy do obozu, który znajdował się na polu za miasteczkiem Jeżów. Spotkałem się z chłodnym przyjęciem mojego rotmistrza i podporucznika, towarzysze zaś, zamiast okazać współczucie, bez żadnego skrępowania kpili ze mnie. Tym razem musiałem cierpliwie to znosić, nie mając nic na swoje usprawiedliwienie.

Z tego co zrozumiałem, sytuacja wyglądała następująco: król [szwedzki] z feldmarszałkiem Stenbockiem i 6000 ludzi skierował się na Łowicz i Warszawę, a naszym wojskom rozkazano postępować za królem, w kierunku Krakowa.

7 [września]. Armia wyruszyła wcześnie. Ponieważ towarzysze nie zaproponowali mi żadnej pomocy w dalszym marszu, a i ja nie zniżyłem się, aby któregoś z nich o nią poprosić, to wstrzymywałem się z wymarszem do czasu, kiedy nie wyruszyły wszystkie tabory i oddziały, prócz straży tylnej. Potem w taborze wybrałem sobie konia (w rezerwie było ich niemało), który wyglądał, że nie jest narowisty, ale był, niestety, zajechany. Przeszukawszy [pobliskie] chaty, znalazłem polskie siodło, do którego przytroczyłem znalezione gdzie indziej popręgi i strzemiona i już wierzchem jechałem za oddziałami. Po przejechaniu jakiejś mili skręciłem na prawo w poszukiwaniu łupu. Zupełnie w pojedynkę oddaliłem się od wojsk na jakieś półtorej mili i zobaczyłem wieś, a w niej dom szlachecki. Nie było w nim nic, bo wszystko już wzięto; pod leżącą na łóżku kupą suszonego grochu przypadkiem znalazłem starą szablę i parę żółtych polskich butów. Jedno i drugie bardzo mi się przydało, ponieważ nie miałem broni, a moje buty były niewygodne. Obawiając się, aby z powodu słabości mojego konia nie wpaść w ręce chłopów, nie zaryzykowałem jechać dalej i do zachodu słońca wróciłem do obozu, który znajdował się opodal Rawy.

8 [września]. Na drugi dzień armia [wciąż – red.] obozowała w tym miejscu. Zaszedłem do klasztoru jezuitów, który do cna rozgrabiono, prócz wspaniałej biblioteki, na opiekuna której mianowano sekretarza feldmarszałka. Wziął mnie ze sobą, abym mu pomógł wybrać szczególnie potrzebne książki dla feldmarszałka i tym sposobem miałem możliwość jakieś sobie odłożyć. Potem udałem się na zamek do dwóch mieszkającym tam starców-jezuitów (pozostali zbiegli na Śląsk). Przekazałem im kilka relikwii, które znalazłem w budynku klasztornym. W drodze powrotnej z zamku ujrzałem leżącego pod bramą człowieka, któremu dymiło się ust, niczym z czeluści piekielnych, co było przerażającym widowiskiem. Wokół niego zebrał się tłum i ktoś zaproponował, aby do gardła nalać mu mleka, co też w mig uczyniono. Zaczęło nim rzucać i szybko doszedł do siebie, choć sądzę, że tak nie do końca. To co mu się przydarzyło, jak usłyszałem, było wynikiem tego, że wypił całkiem sporo brandewine [tj. gorzałki – red.].

Po południu poszedłem obserwować pojedynek podporucznika z kornetem z pułku hrabiego Pontusa De la Gardie. Ten wyzwał podporucznika, który był katolikiem, za to, że upomniał go za zrobienie z dalmatyki derki albo czapraka. Podporucznik bił się bardzo mężnie, ubiwszy pod przeciwnikiem konia i zraniwszy jego samego (był to pojedynek na koniach). Ten kornet ograbił wiele kościołów i później został w Krakowie zabity przez motłoch.

 

Fragment publikacji oparty jest na rosyjskim przekładzie „Dziennika” Patricka Gordona „Dniewnik 1635-1659”, w przekł. i oprac. D.G. Fiedosowa, Moskwa 2005.


[1] Patrick Gordon urodził się w 1635 roku i pochodził ze średniozamożnej rodziny szlacheckiej. Jako katolik nie mógł znaleźć zajęcia w Szkocji, zdominowanej przez dyktaturę Olivera Cromwella. Sposobem na życie stała się emigracja i szukanie zajęcia w wojsku. Po trzech latach nauki w kolegium jezuickim w Braniewie (1651-1654), bez powodzenia starał się zaciągnąć do gwardii księcia Janusza Radziwiłła. Dzięki pomocy rodaków zaciągnął się do armii szwedzkiej. W latach 1656-1658, po dostaniu się kilkakrotnie do niewoli, służył na przemian Szwedom i Polakom. Dzięki znajomości z Janem Sobieskim znalazł się w pułku dragonii hetmana Jerzego Lubomirskiego, z którym walczył przeciw Rosjanom na Ukrainie. Po rozejmie w 1661 roku opuścił Rzeczpospolitą i rozpoczął służbę w armii moskiewskiej. Za czasów Piotra Wielkiego stał się jednym z najważniejszych i najbardziej wpływowych dowódców „autoramentu cudzoziemskiego”. Jako główny doradca i przyjaciel cara-reformatora był jednym z inspiratorów przeobrażeń społecznych i gospodarczych, którym Rosja uległa na przełomie XVII i XVIII wieku, a także jednym z twórców jej potęgi militarnej, która wyszła zwycięsko ze zmagań ze Szwecją w czasie wielkiej wojny północnej. Zmarł w 1699 roku w Moskwie.