Mam wrażenie, że w sprawie tworów artystycznych powstałych przed XIX w. na ziemiach, które uważamy za polskie, istnieją dwa tropy terminologicznie: jeden z nich wychodzi z tezy, iż jest to sztuka polska, drugi – że jest to sztuka w Polsce, gdyż bardzo niewielu twórców mogło uważać się za Polaków, również w sensie kulturowym.
Ja, zakamieniały kosmopolita, opowiadam się z całego serca za tezą drugą, gdyż pierwsza prowadzi do czegoś – bądź wychodzi z czegoś – co nazywa się nacjonalizmem. Często też produkuje cyniczne łgarstwa, jak choćby utwór niejakiego Ludwika Stasiaka (później zmienił imię na Ludomir czy Ludomił), w którym przedwojenny ten autor potrafił wywieść pokolenie za pokoleniem pochodzenie Veita Stoßa (o, komputer podkreśla mi błąd) od jakiegoś drużynnika Bolesława Chrobrego, czy coś w ten deseń. Jakby kto nie wiedział, chodzi o niejakiego Wita Stwosza (komputer nie podkreśla). Oto elektroniczna, supernowoczesna miara nacjonalistycznego kłamstwa.
Kilka lat temu zastępowałam kolegę z Uniwersytetu Warszawskiego w zajęciach z młodymi Białorusinami. No i zgadało się o Mickiewiczu, o którym większość naszych młodych sąsiadów była przekonana, że jest Białorusinem. „I pewnie pisał po białorusku” – powiadam. „No nie, ale urodził się na Białorusi”. „No może nie był czystym Białorusinem – chłopak odpowie – ale z pewnością był poetą pogranicza”. „Owszem – warknąłem złośliwie – pogranicza francusko-tureckiego, gdyż w obu krajach też mieszkał”. To żywy dowód na to, że teza pierwsza może prowadzić do poważnych zaburzeń geograficznych.
Radykalnie rozszerzonym przykładem takich zaburzeń może być tu twórczość Jana Sasa-Zubrzyckiego, przedwojennego profesora estetyki i politechniki we Lwowie, który w nieśmiertelnym dziele pt. „Mir – sława znak krzyżowy” w imię polskiej „rodzimowości” dokonał efektownej aneksji nieodległej przecież Italii. Wychodząc z założenia, że Polacy byli wszędzie, pierwszy dowiódł nieodbicie, że Siena nazywała się pierwotnie Sienna, a Cremona – Krzemionna etc., oraz aneksji północnej Francji, boć wiadomo, że Galowie nazywali się ongi Gawłowie, a Bretania – Brzeżorzytnia. Przyznam, że w tym ostatnim przypadku nie jestem pewien, czy profesor ma całkowitą rację. Chyba ciekawsze są jego rozważania formalno-inżynieryjne na temat architektonicznych kształtów prasłowiańskiego kołomiru, którego późnym i skarlałym duchowo potomkiem jest rzymski Panteon.
Problem w tym, że – jak Czytelnicy i Czytelniczki się zapewne domyślają – radykalne wariacje nacjonalistyczne nie czepiały się tylko polskich czerepów. Jest w Europie naród niemiecki, który (abstrahując już od innych wad) wyłonił pono z siebie całe masy wielkich historyków sztuki, z których wielu nosiło nazwiska zaczynające się na „W”. À propos moim marzeniem jest napisanie felietonu, w którym wszystkie wyrazy zaczynają się na „w”. Na przykład: większość wykształconych wariatów wyprowadza wartość wspomnianego wcześniej w wykładzie Wita… Ale są to stare sztuczki z „Cyberiady” Stanisława Lema, mistrza wszelkich form literackich – z wyjątkiem felietonu, który jakoś mu nie leżał. No, ale przecież nie o tym.
Tylko o tym, że pewien młodszy niemiecki kunsthistoriker (chyba Julius Held mu było) przeanalizował twórczość kilku swoich starszych kolegów pod kątem zaburzeń umysłowo-nacjonalistycznych. Wziął on mianowicie na ząb „Jeźdźca bamberskiego”, piękną rzeźbę z katedry w Bambergu, wyobrażającego któregoś tam ze średniowiecznych królów niemieckich, dla którego wzorem był podobny król, tyle że francuski, z koronacyjnej katedry w Reims. Ich oblicza są w zasadzie identyczne, lecz niemieccy historycy sztuki odkryli, że fizjonomię ich króla cechuje „zdecydowane i jasne, na pewno nie marzycielskie spojrzenie”, które dumnie „zdobywa bezkresną dal”. Na obliczu zaś francuskiego władcy odbija się zimna, skrajnie wyrachowana inteligencja.
Zasadniczo wydaje się, że inteligencja to nic złego, ale inteligencja wyrachowana to już zgroza, zwłaszcza w zestawieniu ze szlachetno-szerokokątnym, immanentnie uduchowionym widzeniem świata. Pytanie o widzenie świata przez wspomnianych badaczy nieuchronnie prowadzi do postawiania diagnozy paralaksy stereotypalnej, schorzenia, które trapiło wielu badaczy od zarania naszej dyscypliny. Przeto powiadam wam, wszyscy adepci mojej nauki, gdy przystąpicie do interpretacji jakiegoś dzieła, nie nakładajcie na swe nosy okularów w narodowych barwach, również w biało-czerwonych, barwach niezwyciężonych.