Teatr, choć może nie tak jak we Włoszech czy Francji, stanowił jednak u nas ważny element kultury baroku.
Teatr...to niewątpliwie jedna z największych pasji mego życia. Ba, przez siedem lat byłem felietonistą znakomitego pisma „Dialog”, a w tym czasie nawiedziłem teatr razy dwa (słownie „dwa”) a to dlatego, że zaprosił mnie mój przyjaciel, reżyser i aktor, śp. Krzysztof Zaleski.
Nie zdejmuje to ze mnie wszakże obowiązku napisania czegoś o teatrze w barokowej Polsce, szczególnie, że był on doprawdy godny uwagi.
Barok barokiem, ale początki polskiego teatru unoszą się w „mrokach średniowiecza”; najstarszy polski zapis „sceniczny” to „Skarga umierającego” napisana najprawdopodobniej ok. 1470 r. Oczywiście pierwszym teatrem jest Kościół ze swymi misteriami. Ale do woli funkcjonuje też teatr szkolny, a właściwie studencki, gdzie żacy na okoliczność świąt wyprawiają dziwne skoki i prawią szyderstwa, jak choćby w „Komedii o Mięsopuście”, mocno zakorzenionej w „świecie opery żebraczej”. Oblicza się, że w Rzeczpospolitej funkcjonowało w kolegiach jezuickich blisko 60 teatrów studenckich
Wszelako choćby z kronikarskiego obowiązku należy nadmienić, że powszechnie uznawane za pierwsze w Polsce przedstawienie teatralne odbyło się 12 stycznia 1578 r, w Jazdowie i była to „Odprawa posłów greckich” Jana Kochanowskiego, której wystawienie uświetniło wesele Jan Zamoyskiego z Krystyną Radziwiłłówną.
Wspaniały jest to utwór, pewnie jak wszystkie, co wyszły spod tego pióra, jednakże prawdziwy rozkwit teatru w Polsce nastąpił za panowania Wazów, a ściślej mówiąc dwóch pierwszych Wazów, bo Jan Kazimierz zainteresowań intelektualnych raczej nie posiadał. Warszawski teatr Zygmunta III musiał mieć niemałe ambicje skoro wystawiano tam Szekspira, m.in. „Hamleta”, „Kupca weneckiego”, „Juliusza Cezar” (skądinąd, mój ulubiony dramat) „Króla Leara”, takoż Christophera Marlowe'a, „Fausta”. Były też – uwaga – gwiazdy, jak choćby ów Reynolds, angielski komik, zwany, nie wiedzieć czemu, „marynowanym śledziem” (prawda, Anglicy często tak wyglądają), No ale zważywszy autorów wystawianych sztuk, trzeba Zygmuntowi szczerze pogratulować. Jego syn Władysław, czwarty tego imienia król Polski, nie uchylił się od ojcowych zamiłowań, a nawet je poszerzył, mianowicie o operę. Prawda, był to tzw. dramat muzyczny, ale jednak. Jego praktyczne działanie opisał na początku „Potopu” pan Wołodyjowski pannom Pacunelkom. Ba, Władysław IV kazał był zbudować scenę operową, która miała nawet kurtynę. Był to teatr całą gębą.
Pod wpływem dworu aktywizowały się też prowincjonalne teatry magnackie, choćby Rzewuskich w Podhorcach, czy Radziwiłła „Rybeńki” w Nieświeżu. Właściwie był to teatr jego żony Franciszki Urszuli z Wiśniowieckich, która pisała dlań całkiem zgrabne teksty, często o tematyce fantastyczno-groteskowej, ale też tłumaczyła Moliera, z którego - swoją drogą - potrafiła podebrać całe fragmenty do swych utworów. No i oczywiście Białostocka Komedialnia Jana Klemensa Branickiego z kurtyną malowaną przez Augustyna Mirysa, malarza szkockiego pochodzenia, urodzonego we Francji.
Król August II siedział w Dreźnie, i choć był wielce zamiłowany w teatrze, niespecjalnie dbał o Warszawę. Ale to on wyłożył pierwsze pieniądze – spore – na założenie pierwszego publicznego teatru operowego w Warszawie, czyli Operalni (od niemieckiego „Opernhaus” czyli ”Opera”). Jej projektowaniem i budową zajmowali się m.in. dwaj Pöppelmannowie – Matthäus Daniel i Carl Friedrich, ojciec i syn, wybitni architekci baroku pracujący w Dreźnie i Warszawie. Operalnię otwarto w 1748 roku, czyli już za panowania Augusta III Wettyna i wystawiano tam głównie opery włoskie, bo monarcha z jakichś przyczyn francuskiego nie lubił.
No, ale zaraz może pojawić się tu pan Bogusławski, ale to już zupełnie inna bajka, o której napiszemy innym razem.