O pozornym odwrocie wojsk szwedzkich, który sprytnym fortelem się okazał i o kolejnej ranie Patricka Gordona[1] na polu bitwy zadanej – czytaj w kolejnych fragmentach dziennika szkockiego żołnierza z 1655 roku.
Milę poniżej obozu przekroczyliśmy w bród Wisłę i rozłożyliśmy się niedaleko Kazimierza, następnego przedmieścia Krakowa. [Kazimierz] otaczają mury, a wewnątrz znajduje się osobne osiedle żydowskie. Dzisiaj wieczorem, kiedy król konno oglądał miasto i zamek, pewien paź z [...] zginął od kuli armatniej, pięć sążni od niego. Pierwszy z żołnierzy konnego patrolu, który pełnił wartę na wysokim mogill [kurhanie – red.] (gdzie, jak mówią, leży pochowany [...]), został zabity kulą [armatnią – red.] [wystrzeloną] z czerwonej baszty w południowo-zachodniej części zamku. Na jego miejsce postawili tutaj innego. Do niego i następnych, którzy po nim pełnili wartę, oddano ponad sto niecelnych strzałów.
27 [września]. W poniedziałek to podmiejskie osiedle, a właściwie miasto Kazimierz poddało się i wypłaciło okrągłą sumę pieniędzy, Żydzi zaś zapłacili dużą sumę oddzielnie. Dzisiaj spotkaliśmy naszego towarzysza Johanna Holsteina, którego uprzednio pozostawiliśmy pod Jędrzejowem i przyjąwszy do nas [naszego oddziału – red.] podporucznika Williama Loudera, stanęliśmy na postój w domu położonym z dala od innych wśród zarośli, gdzie znaleźliśmy 5 albo 6 kobiet i dzieci. Ucieszyliśmy się z powodu takiej wygody, a one [były rade – red.] z naszej ochrony.
28 [września]. Wojska ponownie przeprawiły się przez Wisłę i rozłożyły się obozem w Dębnie, nazwanym tak z powodu rosnących tam dębów. Zaopatrzywszy się w plaster i maści lecznicze, wróciłem do swojej kompanii i po dwóch tygodniach moja rana zupełnie się zabliźniła.
W tym czasie król ruszył na Wojnicz, gdzie doszła go wieść, że kwarciani [oddziały wojsk kwarcianych – red.] trzymają się jeszcze w kupie i ich rozbił. Wracając przez Wiśnicz, zajął go wraz z dużym magazynem artylerii (35 dział). Polski król uciekł przez Sandets (Nowy Sącz – red.) do Scepusia (Spisz – red.], a stamtąd na Śląsk. Dopóki król Szwecji był nieobecny, mając przy sobie 4000 rajtarów i dragonów *październik*, przez dziewięć dni nie zdejmowano posterunków wokół Krakowa.
Po powrocie król rozkazał kopać aprosze od wschodniej i południowej strony miasta, czemu Czarniecki – gubernator miasta i zamku – na ile mógł, próbował przeciwdziałać wycieczkami i wypadami. Jednakże rozkazał spalić Przedmieście Stradomskie, za drugim razem zagarnął klasztor, który zajmowali Szwedzi. Trzy dni później ci odzyskali go, ale Polacy w czasie nowej wycieczki zagarnęli go, podpalili i zniszczyli.
10 [października]. Generał Douglas z partią 2000 rajtarów i dragonów został posłany do oczyszczenia wzgórz ze szlachty i chłopów, którzy zadawali duże straty naszym furażerom, i których, jak mówili, siedzi w lasach 10 lub 12 tysięcy. Wieczorem, po lekkim [niezbyt forsownym – red.] marszu zrobiliśmy popas, aby konie nakarmić i ruszyliśmy dwie godziny przed północą.
11 [października]. O świcie wjechaliśmy do lasu, gdzie okolica była wielce ciasna i zjechawszy do parowu, stanęliśmy na popasie. W pobliskiej wiosce udało nam się zdobyć dla koni do woli snopów żyta i owsa na paszę, zaś dla nas samych – nic. Zdążyliśmy odpocząć z godzinę, kiedy nasi wartownicy wszczęli alarm. Zbiliśmy się w jedną całość, zebrawszy się i dostawszy świeże posiłki, odrzuciliśmy wroga z powrotem do lasu. Wszelako znaleźliśmy się w bardzo niewygodnym położeniu, bo Polacy nie tylko mogli skrywać się w lesie, ale też zajęli na naszym skrzydle strome wzgórze, skąd zrzucali na nas skały. Większość z nich to była piechota, która obsadzała wąwóz, tak że nasi jeźdźcy nic nie mogli uczynić. Prócz tego byli o wiele sprytniejsi od naszych dragonów. Generał, straciwszy w nierównej walce około godziny, zdecydował się powrócić drogą, którą przybył i wydzielił do straży przedniej najsprytniejszych rajtarów z oddziałem spieszonych dragonów. Zaczęliśmy wycofywać się tam, skąd przyszliśmy. Widząc to, Polacy ruszyli na nas ze wszystkich stron, tak że z trudem powstrzymywaliśmy ich od rozerwania naszych szeregów. Na przestrzeni ćwierci mili byliśmy w wielkim niebezpieczeństwie i trwodze.
Wydostawszy się z lasu, starliśmy się z jakimiś oddziałami i biliśmy się z nimi, póki nasi dragoni nie wsiedli na konie. W jednej z tych potyczek, niestety, znów na wylot postrzelili mi prawą nogę, ciut poniżej podwiązki, przy czym ten strzał ubił konia pode mną. Jak tylko zorientowałem się, że został raniony, ruszyłem przed siebie, obawiając się wszystkiego najgorszego. Kiedy dotarłem do żołnierzy na czele dobre pół mili od lasu, generał zaczął zbierać wojska i ustawiać je w oparciu o niewielkie wzgórze porośnięte gęstymi krzakami. W gęstwinie [leśnej – red.] straciliśmy kilku ludzi i generał ogarnięty wściekłością, zamierzał się zemścić. Dlatego jednostkom straży tylnej wydał rozkaz pospiesznego odwrotu, niby to w zamęcie, aby wywabić [Polaków] z lasu [i wystawić – red.] pod uderzenie. Wszystko zakończyło się tak, jak się tego spodziewał, ponieważ nie tylko polska konnica, ale także masa piechoty, choć w bezładzie, z przeraźliwym krzykiem zaczęły gonić naszych ludzi na dużej przestrzeni. Kiedy generał zauważył, że się zatrzymali, błyskawicznie rozwinął [swoje wojska – red.] wokół wzgórza i zanim się zorientowali, rzucił je na nich. Zaskoczeni stawili nieduży opór. Konnica, znalazłszy się w okrążeniu, w mig zawróciła, porzucając piechotę na pastwę losu. Bardzo wielu zostało zabitych w czasie ucieczki do lasu, jeźdźcy zaś zdołali ujść bez większych strat, bo mieli dobre konie, znacznie lżejsze od naszych. Zabito około 1600.
Nie uczestniczyłem w tej rozprawie, bo do chwili ataku koń padł pode mną. Mnie i jeszcze 12 lub 15 innym, którym zabito konie, generał kazał oddać zdobyte na nieprzyjacielu. Wysłał też pułkownika Königsmarka z oddziałem, aby ścigał dalej tych Polaków, dopóki nie zostaną zupełnie rozproszeni. Ten natomiast, kiedy dostał wieść, że wielu z nich skierowało się do zamku lanckorońskiego, ruszył tam i na jego żądanie poddali zamek na jego łaskę. Jednak schwytawszy ich, rozkazał wszystkich, około 400 ludzi, powiesić, za co później miał wielkie nieprzyjemności. Natomiast generał powrócił do obozu.
Fragment publikacji oparty jest na rosyjskim przekładzie „Dziennika” Patricka Gordona „Dniewnik 1635-1659”, w przekł. i oprac. D.G. Fiedosowa, Moskwa 2005.
[1] Patrick Gordon urodził się w 1635 roku i pochodził ze średniozamożnej rodziny szlacheckiej. Jako katolik nie mógł znaleźć zajęcia w Szkocji, zdominowanej przez dyktaturę Olivera Cromwella. Sposobem na życie stała się emigracja i szukanie zajęcia w wojsku. Po trzech latach nauki w kolegium jezuickim w Braniewie (1651-1654), bez powodzenia starał się zaciągnąć do gwardii księcia Janusza Radziwiłła. Dzięki pomocy rodaków zaciągnął się do armii szwedzkiej. W latach 1656-1658, po dostaniu się kilkakrotnie do niewoli, służył na przemian Szwedom i Polakom. Dzięki znajomości z Janem Sobieskim znalazł się w pułku dragonii hetmana Jerzego Lubomirskiego, z którym walczył przeciw Rosjanom na Ukrainie. Po rozejmie w 1661 roku opuścił Rzeczpospolitą i rozpoczął służbę w armii moskiewskiej. Za czasów Piotra Wielkiego stał się jednym z najważniejszych i najbardziej wpływowych dowódców „autoramentu cudzoziemskiego”. Jako główny doradca i przyjaciel cara-reformatora był jednym z inspiratorów przeobrażeń społecznych i gospodarczych, którym Rosja uległa na przełomie XVII i XVIII wieku, a także jednym z twórców jej potęgi militarnej, która wyszła zwycięsko ze zmagań ze Szwecją w czasie wielkiej wojny północnej. Zmarł w 1699 roku w Moskwie.