© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
Silva Rerum   Silva Rerum   |   09.11.2020

Pałac „znacznej potrzebujący reparacyi” – blichtr i nędza szlacheckich rezydencji

W powszechnej świadomości funkcjonuje wyobrażenie o wielkiej zamożność szlacheckich rodzin, która miała się przejawiać posiadaniem wspaniałych rezydencji, niezliczonych zastępów służby, czy skarbców pełnych pięknych strojów i kosztownych przedmiotów. Rzeczywistość była jednak odmienna od wyobrażeń, a za blichtrem magnackich pałaców szła często ruina i zadłużenie majątków. Spora część szlachty żyła więc na kredyt, korzystając z pomocy krewnych i lichwiarzy, i cierpiąc na ustawiczny niedobór gotówki. Dochody wpływające z posiadanych majątków, wpływy z arend, handlu i rent nigdy nie były wystarczające, by zaspokoić właścicieli i zapewnić im stabilność finansową. Wieczne niedoinwestowanie przekładało się na konieczność wyboru między nowymi inwestycjami a utrzymywaniem w jakiej takiej kondycji posiadanych pałaców, dworów czy kamienic. Chcąc zaoszczędzić wydatków na utrzymanie rezydencji, szczególnie tych, z których rzadko korzystano, oddawano je pod wynajem. Praktykowali to niemal wszyscy, a domy czy dwory w niektórych miastach (Warszawa, Kraków, Lublin, Grodno czy Gdańsk) cieszyły się dużym zainteresowaniem. Sprzyjała temu aktywność publiczna szlachty – chęć uczestniczenia w sejmach, sejmikach i sądach – czy też popularność tych miejsc ze względu na odbywające się tam jarmarki, karnawały i wizyty królewskiego dworu. „Że zaś dla ruiny pałacu mego nie mogę w nim sam stanąć, częścią i dla odległości od Zamku, uniżenie upraszam WMWM Pana czy nie mógłbym z łaski Jego stać w pałacu Jego biskupim, albo na dziekanii lub kustodii i żebym mógł gankami do Zamku chodzić” – prosił przyjaciela Michał Jerzy Czartoryski (zm. 1692), wojewoda sandomierski.

Wysoki koszt utrzymania rezydencji w stołecznej Warszawie zniechęcał wielu magnatów do kupowania działek i wznoszenia własnych pałaców. Decydowali się na to zwykle najbogatsi. Elżbieta Sieniawska, kasztelanowa krakowska, zdziwiona była decyzją małżonka, który pod koniec życia kupił pałac w Lublinie, skoro – jak zauważyła – nie mieli tam już ważnych spraw do załatwienia. Jan Tarło, wojewoda lubelski, zamierzał odkupić pałac w Radziejowicach wraz z całą majętnością, ale wystawiający go na sprzedaż Prażmowski zawyżył cenę, co powstrzymało wojewodę przed finalizacją transakcji w 1728 roku. Józef Wandalin Mniszech po objęciu funkcji marszałka wielkiego koronnego w 1713 roku zdecydował się na budowę własnej rezydencji w stolicy, by zapewnić sobie stałą obecność u boku króla Augusta II. Marszałek wykupił więc od Urszuli z Krasickich Lipskiej, wdowy po Franciszku Aleksandrze Lipskim (zm. 1702) niedokończony murowany dwór z zamiarem wybudowania w tym miejscu pałacu. Zakupiona budowla nie nadawała się do użytku, gdyż marszałek na czas swojego pobytu w Warszawie wynajął początkowo pałac od króla Augusta II, który władca z kolei nabył od Teresy z Bielińskich Działyńskiej, wojewodziny chełmińskiej. Budowa marszałkowskiego pałacu, który miał przyćmić swoją urodą okoliczne rezydencje, przeciągała się i dopiero po kilkunastu latach był on gotów do zamieszkania. Architekt Burchard Christoph von Münnich (1683-1767), włączył w nowe plany i zaadaptował część murów dawnej budowli, a rozwiązania pałacowe nawiązywały do popularnych wówczas założeń entre cour et jardin. Marszałek Józef Wandalin Mniszech zmagał się jednak z wieloma problemami – nieterminowością dostaw materiałów budowlanych, buntami rzemieślników, opieszałością głównego architekta, który prowadził jednocześnie kilka projektów, czy partactwem pracujących przy budowie ludzi. Problemy te nieobce były i innym magnackim czy szlacheckim inwestorom. Często brakowało odpowiednich ludzi gotowych poprowadzić budowę lub remont, a najmowani przypadkowi rzemieślnicy porzucali prace lub szantażowali inwestorów żądaniem podniesienia zapłaty. Ordynatowa Teresa z Michałowskich Zamoyska z wielką pieczołowitością doglądała w 1744 roku budowy pałacu w Klemensowie, pilnując, by dokładnie wypalano cegłę na budowę i kafle na piece, wznoszono szopy do przechowywania materiałów budowlanych i zabezpieczano grunt. A że miała doświadczenie i wyobraźnię, świadczą polecenia: „niech równają ogród, żeby jak jedny strony, tak z drugi jako tako mógł być równy, bo trzeba będzie ulice szacić w prętce”. Swojego człowieka nadzorującego budowę przestrzegała, by zawczasu zadbał o mularzy, stolarzy i gonciarzy, „ażeby omieszkania fabryce nie było”. Chwaliła zarządcę, że odprawił kamieniarza, który „bardziej podobno miasta i trunków pilnował, jak roboty swojej”. Budowa wymagała jednak znacznych środków, czego Zamoyska się nie spodziewała, gdyż obligowała zarządcę – „abyś skąd mógł obmyślić, choćby i na szyję zaciągnąć pieniędzy”, by zapłacić architektowi. Stale też popędzała go w listach – „Mój dobrodzieju krzątajże się, żeby ten cieśla żadny mitręgi nie miał, ani racyi, że robota źle albo powoli idzie”. Próba przygotowania części mieszkań wymagała sporo zachodu, a Zamoyska nie ufała miejscowym chłopkom – „Proszę mój dobrodzieju dojrzyjże tam tego apartamentu swemi oczami, a nie babom każ wycierać, bo ja się ich boję, a co będą chędożyli, piwa jem dać, bo gorąco i nagrodzić ekspensą”.

Znaczny ruch budowlany w stolicy w XVIII wieku narażał inwestorów na szereg problemów, stąd niektórzy woleli skorzystać z już istniejących budynków, adaptując je tylko na własne potrzeby. Zabezpieczenie i utrzymanie pustej rezydencji było dość ryzykowne, a konieczność zatrudnienia choćby niewielkiej liczby służby wiązała się z poważnymi kosztami, więc część magnatów rezygnowała z posiadania kilku stałych siedzib, wybierając najczęściej na miejsce pobytu te ulubione, położone w centrum najchętniej odwiedzanych majątków. Osoby odpowiedzialne za zabezpieczenie majątków – rezydenci i pałacowi gospodarze – nie zawsze byli w stanie zapewnić powierzonym sobie obiektom bezpieczeństwo i uchronić je od ruiny spowodowanej czynnikami obiektywnymi (warunkami atmosferycznymi, zużyciem materiałów, upływającym czasem), łupieżczą działalnością przeciągających przez kraj wojsk, pożarami czy niecnymi postępkami zwykłych złodziei. Joanna z Sieniawskich Potocka skarżyła się bratu, że oddał jej dwór z powybijanymi szybami i niezdatny do zamieszkania. Sługa kasztelanowej krakowskiej Elżbiety Sieniawskiej, znanej z niebywałej aktywności fundatorskiej i mecenatu, skarżył się swojej protektorce w 1719 roku, że ojcowie kapucyni w Starym Siole „utyskują na mnie, pleban chce, by kościół był pobity, bo gonty przegniły, także i ten kościół, co w zamku, nie pomoże kapituła, kiedy dachówka spada, to gontami na wiosnę pobić trzeba”. Innym razem ks. Piotr Paweł Gawlikiewicz namawiał kasztelanową, by wizytowała kościół zaleski, który „zrujnowany starością i spustoszały” wymagał pilnej reparacji, gdyż „wszystko zaniedbano”. Sieniawska sama borykała się wielokrotnie z opieszałością rzemieślników zatrudnianych w swoich dobrach.

Niestrzeżone i zaniedbane rezydencje ulegały szybkiej destrukcji i dopiero chęć zamieszkania w nich powodowała wzmożony ruch inwestycyjny. Kiedy Marianna z Potockich Szczukowa wyraziła chęć zamieszkania w Radzynie, czym prędzej zaczęto przygotowywać na jej przyjazd pokoje i gabinety, bielono ściany, wzmacniano piece, poprawiano kominy. Na wieść o planowanym przybyciu do Żółkwi królewicza Jakuba Sobieskiego w 1722 roku „na głowę uprzątano pokoje, obijano, barwy kończono i ledwo temu wierzyć mogli, żeby ten jego przyjazd miał być wymyślony”. Przed zamieszkaniem opuszczone do niedawna siedziby poddawano gruntownej renowacji, a nawet przebudowie, by spełnić oczekiwania właścicieli lub nowych nabywców. Najprostszym sposobem dostosowania pustych pomieszczeń do stanu używalności było bielenie ich wapnem, poprawianie i czyszczenie kominów, obijanie materią lub kilimami mało efektownych fragmentów mieszkań. Najszerzej zakrojony proces przebudowy, upiększania i rozbudowy swoich licznych rezydencji prowadziła Elżbieta Sieniawska, kasztelanowa krakowska, nie żałując kosztów. Anna Katarzyna Radziwiłłowa, kanclerzyna litewska, oddała swojej córce na czas jej pobytu w Warszawie swój pałac, który wymagał jednak odnowienia. Tekla z Radziwiłłów Flemmingowa po przybyciu do Warszawy informowała matkę – „Deshomme’a odsyłam do Biały, który już wszystkie dla nas pokoje poobijał na drugim piętrze, a że jeszcze nie przenosim się tam, gdyż mon mari a prit la liberté restaurować schody i najdalej za ośm dni będą srodze wygodne i dobre”. Michał Antoni Sapieha, podkanclerzy litewski, zanim zamieszkał w swoim warszawskim pałacu remontował go od 1747 roku przez kilka lat, a renowacją objęto nie tylko pałac, ale i zabudowania gospodarcze i stajnie, wymieniano okna, drzwi, sufity i podłogi, malowano ściany i ustawiano kominki oraz piece, plantowano ogród pałacowy i sadzono bukszpany.

Częstą praktyką było oddawanie niektórych siedzib – dworów czy kamienic – w „posesyją” czyli czasowe użytkowanie za odpowiednią opłatą, zwykle na okres jednego roku lub trzech lat, chociaż zdarzały się umowy na dożywotnie użytkowanie. Niektórzy posiadacze bronili się przed wynajmem swoich budynków, inni widzieli w tym szansę na uzupełnienie dochodów. Swoje krakowskie kamienice udostępniała chętnie Anna Wodzicka, a w Lublinie z wynajmu żyła mieszczanka Regina Celli zwana często Celiną, znana niemal wszystkim w pierwszej połowie XVIII wieku. Sama kasztelanowa krakowska Elżbieta Sieniawska korzystała z wynajmu w miejscach, gdzie nie posiadała własnych rezydencji. Cieszyła ją możliwość zakwaterowania w pałacu wojewody lubelskiego Jana Tarły w Lublinie, który „jest nie zajechany od nikogo i przez WM Pana na mnie zamówiony, w którym że ja stałam i będę stała z wygodą lepszą niż u Pani Celliny, więc każ tam WM Pan i obliguj gospodarza, żeby było wyprzątniono” – pisała do swojego sługi Józefa Gościmińskiego.

Przy okazji zawieranych umów spisywano inwentarze – „opisy” – wynajmowanych siedzib, zwracając uwagę na stan zachowania budynków mieszkalnych, zabudowań gospodarczych i ogrodów, liczbę pomieszczeń i ich wyposażenie, uszkodzenia ścian, okien, sufitów i podłóg oraz konieczne renowacje. Powodem sporządzania tego typu dokumentów – jak można się spodziewać – była chęć zabezpieczenia się właściciela przed ewentualnymi zniszczeniami mienia przez najemcę lub przywłaszczeniem przedmiotów ruchomych. W sporządzonym w 1755 roku w Kamieńcu Podolskim „Opisaniu dworku Wielmożnego Abrahama Ernesta barona de Tresse, pułkownika wojsk Jego Królewskiej Mości”, przygotowanym na okoliczność oddania go w posesję Opackiemu, cześnikowi warszawskiemu, zwracano uwagę na dobry stan wszystkich pomieszczeń i urządzeń – „wchodząc do dworku po schodach kamiennych drzwi dębowe dobre, na zawiasach żelaznych ścienne, wszedłszy do sieni po lewej ręce pokój pierwszy od Ruskiej Bramy stojący, ściany całe gliną pomaszczone z drzewa stawiane nic nie zrujnowane, w tym pokoju ściel dębowa całą z belkami dobremi…”. Urzędnicy układający inwentarz pałacu warszawskiego Marty z Trębickich Radziwiłłowej (zm. 1812), krajczyny litewskiej, który w 1763 roku miał być przekazany w dożywotnie użytkowanie Czartoryskim, kanclerzom litewskim, zwracali uwagę na solidność wykonania trójkondygnacyjnego pałacu, liczne pokoje, sale, gabinety i garderoby, mocne dębowe drzwi wyposażone w solidne żelazne zamki typu polskiego i francuskiego, dobrze osadzone w ołów przeszklone okna, piece i kominki z białych kafli w niebieskie prążki, oraz dobrze utrzymane oficyny pałacowe i ogród. „Ten pałac cały z oficyną starą i nową jest z dziedzińca tak i ze środka we wszystkich generaliter pokojach, salach i gankach wybielony i opaską opasany siwą. Od ogroda jak był nietynkowany i niepobielony, tak i jest” – podsumował, piszący inwentarz na życzenie Fryderyka Michała Czartoryskiego, kanclerza litewskiego, F. Turski, łowczy bracławski.

Nie wszystkie rezydencje nadawały się do zamieszkania, a niektóre wręcz były w opłakanym stanie. Piękny niegdyś pałac w Kozłowie koło Lwowa należący do Jadwigi z Jabłonowskich i Nikodema Kazimierza Woroniczów, kasztelaństwa kijowskiego, w chwili śmierci kasztelanowej w 1769 roku okazał się smętną ruiną, „albowiem przez zaniedbałość ku upadkowi nachylony”. Próba remontu podjęta w 1764 roku na niewiele się zdała, gdyż poprawiono jedynie wieże zegarową nad głównym wejściem. Przeciekające dachy, zawalone stropy, podarte płócienne sufity pokryte malaturą, które miały sprawiać wrażenie bogactwa, wisiały w strzępach w czasie spisywania regestru pośmiertnego. Zrujnowane były posadzki i piece, popękane saskie kominki, a woda spływała po ścianach prowadząc do dalszej destrukcji rezydencji. Niewiele lepiej przedstawiał się stan zabudowań gospodarczych, w większości zniszczonych i ograbionych ze sprzętów, z wybitymi szybami i uszkodzonymi piecami. Pałacowe ogrody, przetrzebione i zarośnięte chwastami, musiały przedstawiać smutny widok. Starzejąca się kasztelanowa kijowska nie była w stanie prowadzić i nadzorować kosztownych remontów, ani nawet zadbać o zachowane w pałacu sprzęty i liczne obrazy. Na krótko pałac przeszedł w ręce Ignacego Woronicza, który prawdopodobnie podjął próbę jego remontu, gdyż jeszcze na początku XIX wieku pałac był w części zamieszkany.

Opustoszałe rezydencje łatwo popadały w ruinę także z powodu niedbałości wykonania, użycia marnej jakości materiałów budowalnych, wad konstrukcyjnych, braku systematycznych napraw i innych zaniedbań. Czasowe renowacje wykonywane w pośpiechu i z tanich materiałów nie mogły zastąpić gruntownych remontów i solidnych inwestycji. Duże zniszczenia wyrządzały zwykle pożary, kiedy to zaprószony ogień trawił najpiękniejsze nawet wnętrza. Elżbieta z Branickich Tarłowa z niepokojem informowała małżonka o wybuchających niemal co dzień pożarach w Lublinie i okolicach – „tu zaś klasztor Brygidek ustawicznie się zajmuje i cudownie, bo nie wiedzieć skąd na dachu bierze się ogień, już i wartują dzień i noc”. Nikodem Kazimierz Woronicz z kolei oskarżał kucharza o wzniecenie pożaru, który strawił część jego dworu w Lublinie. Niełatwo też było uchronić szlacheckie siedziby przed maszerującymi wojskami, które nie zwracały uwagi na właścicieli, jeśli nie mieli stosownych litów polecających lub nie opłacili się na czas. Lukrecja z Radziwiłłów Grudzińska skarżyła się w 1706 roku na wojska magnackie, które zrujnowały jej dwór w Guzowie – „stanąwszy we wsi bliski pół mile, nie mówię, co uczynili poddaństwu ruiny, bo to być musiało, ale we dworze guzowskim uczynili [ruinę]”. Kasztelanowa krakowska rozpaczała nad fatalnym stanem pałacu Sobieskich w Wysocku, gdzie opustoszała rezydencja została ogołocona przez wojska moskiewskie ze sprzętów, a nawet z „farfurów”, w ogrodach zaś wyrwano cenne gatunki drzewek.

Posiadanie stosownej rezydencji – pałacu czy dworu – było ważnym elementem prestiżu, wyznacznikiem pozycji społecznej, świadczyło też o artystycznych upodobaniach właścicieli. Dbałość o odpowiedni stan oraz wystrój budowli była częścią politycznej rywalizacji najmożniejszych. 


Realizacja działań online w ramach programu „Kultura Dostępna”.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu.

Kultura Dostępna logo