© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
Silva Rerum   Silva Rerum   |   02.03.2022

Paliatywne czy radykalne? Leczenie raka piersi w okresie wczesnonowożytnym

W jednym z doniesień opublikowanych w czasopiśmie „Miscellanea Curiosa” z lat siedemdziesiątych XVII wieku gdański fizyk miejski Johannes Schmiedt napisał: „Doświadczenie mnie nauczyło, że można nosić w piersi raka ukrytego nawet lat dwadzieścia, zanim przekształci się on w raka jawnego, gdyby tylko owe [czyli chore] niewiasty nie wpadały w ręce niedoświadczonych bab, szarlatanów, przekupni oraz innych tego rodzaju oszustów, którzy albo powodują gnicie [i wrzodzenie piersi] środkami rozmiękczającymi, albo wywołują [w niej] zapalenie gorącymi i żywicznymi plastrami, co kończy się wrzodzeniem, przynoszącym niedające znieść się bóle, a te ustają dopiero wraz ze śmiercią [pacjentki]. A że delikatne niewiasty generalnie boją się amputacji, która powinna zostać przeprowadzona [przez chirurga na polecenie lekarza] na początku [owej choroby], kiedy nadal mają one siły, a rak nie jest jeszcze głęboko zakorzeniony, ale ze strachu niemal nigdy nie pozwalają one na ów zabieg, to, jak już kilkakrotnie zauważyłem, można użyć w takich przypadkach z całkiem dobrym skutkiem płytki ołowianej oraz specjalnego plastra niszczącego. Pewna trzydziestoośmioletnia niewiasta [z Gdańska] zauważyła przed ponad rokiem na prawej piersi ruchomy i bolesny guzek, o którym mogła sądzić, że przekształci się on z czasem w raka. I dlatego, że właśnie tego się obawiała, poprosiła mnie o poradę, co ma czynić. I tak, najpierw przygotowałem jej ciało wewnętrznymi lekami wyprowadzającymi, ściągającymi i łagodzącymi ostrość humorów [przede wszystkim czarnej żółci razem z limfą] – i poradziłem jej, żeby ostrożnie obchodziła się z lekami zewnętrznymi, aby nie doprowadzić do wrzodzenia skóry, czego przecież tak się bała; co więcej, zaleciłem jej, aby położyła na bolącą pierś ołowianą blaszkę – i jeśli zmiana nie odpadłaby niebawem wskutek jej działania, wzmocniła siłę blaszki plastrem niszczącym. Niewiasta rychło uczyniła, co jej poradziłem – i kazała przygotować sobie u lokalnego aptekarza dwie ołowiane blaszki, aby wtedy, gdy pierwsza ulegnie zużyciu, zastosować drugą. Obie blaszki zostały przeżarte [przez ostre humory z jej ciała] w ciągu ledwie dwóch miesięcy – i po środku skorodowały, zmieniając się w białawy proszek. Pokazuje to, jak ostra jest wilgotność czarnej żółci [odpowiedzialnej za powstawanie nowotworu], choć może mieć ona także naturę leczącą; i że zawarte w niej ostre i gryzące sole mogą, jak wiadomo, zmienić w proszek nawet ołów. Historia ta ujawnia także przyczynę, dla której przy jawnym raku piersi bóle [na które cierpią niewiasty] są tak silne, że aby je uśmierzyć, stosuje się najczęściej leki sporządzane na soku makowym. Ale i to w końcu zawodzi, bo choć podaję [jednorazowo] po 1,5 skrupuła [tych silnych medykamentów u rakowatych], to od pewnego momentu sok nie wykazuje najmniejszego działania, poniekąd dlatego, że ostrość soli w piersi przewyższa siłę tego środka, po części zaś dlatego, że natura w końcu przyzwyczaja się to leków z makowego soku i nie czuje dłużej ich działania kojącego, sam lek wytraca zaś swoją naturę, przyjmując wówczas naturę pokarmu.”

Jak widać, w przytaczanym doniesieniu doktor Schmiedt z grubsza opowiedział, jak nad Motławą w połowie XVII wieku leczono złośliwe nowotwory sutka. Z jednej strony stosowano radykalne zabiegi chirurgiczne, z drugiej zaś strony stawiano na postępowanie paliatywne i używanie rozmaitych medykamentów, w tym opium. Ponadto doktor przypomniał, co o etiologii tej choroby uczyły dawne autorytety; do kogo zwracano się po pomoc, gdy pojawił się nowotwór; oraz jakie ograniczenia miały leki przeciwbólowe na bazie makowego soku.

O raku sutka pisano od starożytności. Jednakże samo pojęcia „rak”, czyli karkinos, ukuł dopiero w V wieku p.n.e. grecki lekarz Hipokrates. On także stworzył teorię humoralną tej choroby, która mówiła, że bierze się ona z nadmiaru produkowanej przez śledzionę czarnej żółci, a więc ‘melancholii’. Jego naukę rozwijało wielu antycznych autorów działających w basenie Morza Śródziemnego, między innymi Archigenes, Celsus, Dioskurydes, Leonides, itd. Część z nich twierdziła, że w leczeniu raka piersi niezbędne są zabiegi chirurgiczne, takie jak krwioupust, przyżeganie oraz amputacja, które mają na celu albo ewakuację zgniłego humoru, albo usunięcie gnijącego organu. Z kolei drudzy uczeni głosili, że niezbędne jest leczenie paliatywne i stosowanie rozmaitych medykamentów, przede wszystkim leków przeciwbólowych. Zresztą w kolejnych wiekach oba stanowiska nieustannie się ze sobą ścierały, zyskując niemal tyle samo zwolenników, co przeciwników.

I tak, przykładowo, włoski chirurg Francisco de Arceo proponował, aby gruczoł piersiowy z rakiem ukrytym (czyli łagodnym) usuwać precyzyjnym chirurgicznym cięciem, z kolei w przypadku raka widocznego (czyli złośliwego) – stosować wyłącznie uśmierzające ból środki pochodzenia roślinnego. Jego technikę usuwania piersi z guzem łagodnym kilkoma cięciami wykonanymi pewną ręką rozwinął następnie Johannes Scultetus i opisał przebieg owej operacji w pracy „Armamentarium chirurgicum”. Pochodzący z Delft Pieter van Foreest polecał z kolei swym licznym pacjentkom przede wszystkim leki przeczyszczające, tak aby mogły pozbyć się one zalegającej w piersiach czarnej żółci, która gniła. Zgadzali się z tym m.in. Roderigo da Castro i Daniel Sennert, którzy u pacjentek nowotworowych chętnie stosowali także krwioupusty i przeczyszczenia od dołu. Z kolei żyjący we Francji Ambrois Pare, jeden z najważniejszych chirurgów szesnastowiecznych, raz po raz polecał cierpiącym na raka piersi kobietom zewnętrznie maści wysuszające na bazie rtęci. Radził także, aby na wrzodziejące sutki nakładać kompresy z rozpłatanego na pół szczenięcia lub kocięcia, a procedurę tę stosowano na terenach wiejskich we Francji i Niderlandach jeszcze na początku XX wieku. O zaawansowanych zmianach mówił natomiast, że nie wolno poddawać ich żadnym zabiegom chirurgicznym, gdyż te tylko powiększają cierpienie pacjentki i w żadnym razie nie sprzyjają zdrowieniu.

Hiszpański medyk Miguel Servet, odkrywca krążenia płucnego, tłumaczył z kolei, że ci, którzy zdecydują się na odjęcie piersi powinni także usunąć u chorej węzły chłonne pachowe, gdyż i one mogą być objęte tą straszną chorobą. Zalecał również wykrajanie całych mięśni piersiowych! Stąd, jak się wydaje, można go uznać za jednego z pionierów radykalnej mastektomii, którzy żyli kilka stuleci przed Williamem Halstedem, uważanym przez dzisiejszych onkologów za ojca tego kompleksowego zabiegu. Hiszpanowi wtórował Bartoleny Gabrol, młody chirurg z Montpellier, który dodatkowo radził, aby świeżą ranę po amputacji osuszać regularnie witriolem, gdyż tylko on zastopuje krwawienie i złagodzi ropienie.

Niemiecki chirurg Wilhelm Fabricius von Hilden w 1606 roku przyznał z kolei, że, jego zdaniem, rak piersi bierze się najpewniej z gnijącego i zalegającego w piersi mleka, a nie z czarnej żółci, która gromadzi się rzekomo w gruczole sutkowym. Opracował także specjalną technikę usuwania zmienionego chorobowo sutka przy użyciu bardzo długich igieł (przypominających nieco szpikulce do lodu albo druty do robótek ręcznych), ligatur i noża. W jego pracy pośmiertnej „Opera quae extant omnia” zamieszczono zresztą wiele opisów tego typu zabiegów, uzupełniając je ilustracjami narzędzi chirurgicznych, jakie raz po raz stosował. Technikę Hildena rozwinął wiele lat później Lorenz Heister, który dodatkowo głosił, że operator w trakcie operacji musi być niewrażliwy na jęki oraz krzyki chorej. O leczeniu paliatywnym von Hilden z kolei uważał, zresztą tak jak jego kontynuator, że jest to tylko terapia pozorna, a prawdziwym leczeniem są amputacja oraz kauteryzacja przy użyciu kwasu albo ognia. Jako środki przeciwbólowe wymieniał przy tym opium oraz sok z lulka czarnego, szczwołu plamistego i bielunia dziędzierzawy, a także alkohol.

Zabiegi chirurgiczne był w czasach wczesnonowożytnych niezmiernie brutalne, bolesne i zazwyczaj kończyły się porażką (lub tylko połowicznym sukcesem). Stąd słynny włoski chirurg i anatom przełomu XVI i XVII wieku Girolamo Fabrici d’Acquapendente jednoznacznie napisał, że przed każdym tego typu postępowaniem należy uzyskać jednoznaczną i świadomą zgodę chorej, a nie członków jej rodziny. Jak się wydaje, był on pierwszym medykiem w dziejach, który starał się włączyć pacjentki do procesu decyzyjnego dotyczącego wyboru terapii. Wszak możemy sobie tylko wyobrazić, jak mogła czuć się niewiasta, której mąż, ojciec lub syn oddawał ją, przykładowo, w ręce krajana Fabrizi’ego, Gabrielle’a Ferrary. W 1625 roku ów chirurg stwierdził bowiem, że złośliwy guz w piersi należy zawsze wypalać gorącym żelazem „aż do żeber”, a zabieg ten trzeba powtarzać najlepiej trzy razy.

Zmiana w tłumaczeniu, co jest prawdziwą przyczyną nowotworów sutka, nastąpiła dopiero w połowie XVII stulecia, gdy działający w Lejdzie doktor medycyny i filozofii Frans de la Boë Sylvius, profesor tamtejszego uniwersytetu, uznał, że choroba przenosi się wraz z białą limfą, a nie czarną żółcią. W limfie miał znajdować się bowiem, zdaniem tego jatrochemika, ostry kwas, tak zwane acrimonium, który powodował wrzodzenie, i który należało zneutralizować przy użyciu odpowiednich alkaliów, czyli zasad. Nauki Sylviusa rozwijał w późniejszym czasie między innymi Friedrich Hoffmann, który tłumaczył, że wrzodzenie jest powodowane zastojem ostrej limfy, która początkowo powoduje powstawania guzów łagodnych, a po pewnym czasie – ich zezłośliwienie. Niemal w tym samym czasie Georg Abraham Mercklin z kolei napisał o przenoszonych przez limfę nowotworach metachronicznych jajnika i macicy, jakbyśmy je dzisiaj nazwali. Owo odkrycie potwierdził niebawem jego współczesny, Gabriel Clauder, jednocześnie dodając, że nowotwory te można próbować leczyć medykamentami na bazie ołowiu, rtęci, arszeniku, saletry i kamienia winnego – typowego arsenału medykamentów jatrochemicznych. Nie zgadzał się z nim natomiast pochodzący ze Schweinfurtu Johann Lorenz Fehr, który uznał, że przedstawiciele szkoły jatrochemicznej nie mają racji, gdyż leki mineralne, zgodnie z jego doświadczeniem, powodują zawsze pogorszenie stanu chorej kobiety. Ponadto ów uczony podkreślał, że raka piersi powodują zaburzenia miesiączkowania, stąd regularne krwioupusty w okresie (około)menopauzalnym i po menopauzie powinny uchronić niewiastę przez carcinomą. To samo miało dotyczyć zresztą mniszek oraz kobiet, które nigdy „nie pokładały się cieleśnie z mężczyzną”. I tak oto narodziła się quasi-hormonalna teoria raka piersi na dwa stulecia przed odkryciem hormonów.

Teorie neohipokratejskie, mówiące o humoralnej etiologii raka sutka, biorącego się z nadmiaru czarnej żółci, która gniła, z teoriami jatrochemicznymi, wskazującymi na nadmiar ostrych kwasów w limfie, starał się pożenić Francuz Jean-Baptiste Alliot. Ów francuski medyk w drugiej połowie XVII wieku uznał, że najlepsze w łagodzeniu acrimoniów będą leki alkalizujące, a przede wszystkim „zasadowy arszenik”. Pasty, maści i proszki arsenowe zdobyły niebawem wielką popularność we Francji, Niderlandach oraz Anglii, acz tamtejsi lekarze i chirurdzy za poruczeniem Alliota nigdy nie rezygnowali z równoległej ewakuacji czarnej żółci przy użyciu starych i sprawdzonych metod – krwioupustów, wymiotów, przeczyszczania itd. – których geneza sięgała antyku.

Jak się wydaje, najsłynniejszą ofiarą raka piersi w epoce wczesnonowożytnej była żona Ludwika XIII Anna Austriaczka, która zmarła wskutek tej choroby zimą 1666 roku. Początkowo królowa-matka, uwielbiająca światowe życie, ignorowała guzek, który wyczuła w piersi kilka lat wcześniej, i dopiero późną wiosną 1664 roku zdecydowała się na jego leczenie. Opiekujący się nią lekarze stosowali syropy rtęciowe i krwioupusty. Podawali władczyni leki czyszczące od dołu i od góry. Regularnie obkładali także jej ciało ciepłymi kompresami ściągającymi i rozluźniającymi, ale nic nie przynosiło oczekiwanych przez nich i przez chorą rezultatów leczniczych. W grudniu 1664 roku uznano zatem chorobę Anny Austriaczki za nieuleczalną, posiłkując się przy tym opiniami różnych francuskich uczonych gremiów. Od tego czasu podstawowe postępowanie terapeutyczne polegało na utrzymywaniu humorów władczyni w chwiejnej równowadze oraz uśmierzaniu coraz silniejszego bólu. W 1665 roku słabnącą monarchinię zaczęto także leczyć maścią arsenową i syropem z arszeniku. Z kolei od sierpnia 1665 roku do połowy stycznia 1666 roku codziennie wykrajano z jej klatki piersiowej fragmenty tkanek objętych martwicą. Gdy królowa-matka umierała wczesnym rankiem 20 stycznia 1666 roku, śmierć musiała być dla niej wybawieniem, zresztą tak, jak dla jej lekarzy i bliskich.


Literatura dodatkowa: James S. Olson, Bathsheba’s Breast: Women, Cancer, and History, Baltimore-London 2002.