Wystawy czasowe to takie limitowane okazje, których nie warto przepuszczać. W trakcie wizyty w Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie otarłam się o taką właśnie okazję – na piętrze pałacu urzadzono wystawę „Rośliny i zwierzęta. Atlasy historii naturalnej w epoce Linneusza”. Tuż po oględzinach letniej rezydencji króla Jana III można płynnie przejść do pomieszczeń z nowymi eksponatami, bez wychodzenia z pałacu.
Trzeba wspiąć się po schodach, ale ten wysiłek szybko został nagrodzony, gdyż na wejściu powitała mnie niebieska iluminacja – o ile mogę tak nazwać oświetlenie pomieszczenia – która niejako poinformowała mnie o zmianie otoczenia. Oto z beżowych, złotych i czerwonych komnat wstąpiłam do alegorycznego nieba, ze świata kultury – do świata natury, przy czym granica ta nie jest jednolita i stabilnie ukonstytuowana. Granic jest wiele, przenikają się i wyznaczają osobne oraz wspólne ścieżki. Udekorowane światłem wejście poniekąd odgrodziło mnie od pałacu, a jednak wciąż w tymże pałacu byłam.
W oddali majaczyło jednak znajome żółte światło, będące obietnicą odpowiednich warunków do oglądania eksponatów. Po ożywczej niebieskiej kąpieli czułam się gotowa na nowe doznania. Minęłam tablicę informującą o autorach i współautorach wystawy oraz okno z widokiem na pergolę (polecam, ciekawie wygląda z góry), a następnie natknęłam się na przeszkloną gablotę, w której umieszczono swoiste „roślinne” powitanie, czyli wykonaną z papieru trójwymiarową dekorację – owalną kompozycję zawieszonych w powietrzu kwiatów i owadów.
Nie zostałam jednak sam na sam z eksponatami. Na każdego gościa czekają liczne tablice z krótkimi, acz treściwymi tekstami. Na początku można wczytać się w ogólny opis wystawy, później zaś przechodzi się przez kolejne jej etapy, z których każdy ma swoją nazwę. Dla przykładu etap pierwszy to „Ostęp”, natomiast kolejny nosi nazwę „Zamorze”. Nie będę zdradzać, na czym dokładnie polega ta wędrówka, jednak mogę zapewnić, że dołączone opisy są doskonałe pod względem literackim. Wyznaczają rytm kolejnych odsłon i nakierowują odbiorcę na pewne tropy interpretacyjne, nie narzucając przy tym jednej wizji.
W trakcie spaceru zgodnego z wytyczonym kierunkiem zwiedzania minęłam liczne miedzioryty zamknięte w ramkach wiszących przy ścianach, jakby lekko unoszących się w powietrzu. Kwiaty, gniazda, owady – świat natury zamknięty za szkłem, uwieczniony ludzką ręką na papierze. Każdy eksponat odpowiednio podpisany, choć oczywiście jeśli ktoś chce się sprawdzić z wiedzy ornitologicznej czy botanicznej, nie musi owych podpisów czytać, a przynajmniej nie z początku.
W pierwszej sali oprócz dzieł sztuki zdobiących ściany można także podziwiać trójwymiarowe eksponaty, jak na przykład misterne imitacje ptasich gniazd i jaj, do których, zdawałoby się, lada chwila przylecą troskliwi rodzice. Z pewnością nikomu nie umkną także niewielkie białe rzeźby umieszczone na środku sali, które zostały wykonane z nieszkliwionej porcelany w końcu XVIII wieku, a wyglądają, jakby rzeźbiarz dopiero zakończył swoje zadanie. Bliżej przejścia do następnego pomieszczenia żegna nas siostra bliźniaczka pierwszej gabloty, również wypełniona papierowymi modelami roślin zielnych i motyli, tym razem złożonymi w nieco chaotycznej kompozycji otwartej.
Niemalże każdy etap tej symbolicznej podróży został wzbogacony doskonale zachowanymi, szeroko otwartymi albumami przyrodniczymi, będącymi efektem mariażu nauki i sztuki. Pieczołowicie wykonane rysunki wieki temu zamknięto w adekwatnej do treści, pięknej formie ksiąg. Grube okładki, barwione i marmoryzowane brzegi kart, zaskakująco kremowy papier – wszystko wskazuje na to, że przed naszymi oczyma leżą dzieła znakomitych drukarzy, które miały to szczęście trafić pod dobrą opiekę. Przechowywane w odpowiednich warunkach, ucieszą swoim pięknem jeszcze niejedno pokolenie pasjonatów dawnej estetyki druku. Niech do każdego dołączy w trakcie oględzin myśl, że za finalnym produktem w postaci albumu stoją dziesiątki ludzkich rąk i umysłów, które w szarym świecie kiepskiej jakości druków nowożytnych zdecydowały się stworzyć piękno.
Taka różnorodność eksponatów – od nowoczesnych papierowych kompozycji 3D poprzez pojedyncze dawne ryciny i całe księgi – czyni tę wystawę przyjemnie uniwersalną. Aż chciałoby się napisać truizm, że „każdy znajdzie tu coś dla siebie”, bo to po prostu prawda. Każdy, kogo intryguje przeszłość, botanika, ornitologia, sztuka rysunku czy druku wyjdzie z wystawy bogatszy o nowe doświadczenia. Można też przyjść zupełnie na świeżo, choćby z zakurzoną wiedzą ze szkoły średniej, z której wystarczy orientacja na temat tego, kim był Karol Linneusz (wszak nie bez kozery jego nazwisko widnieje w nazwie wystawy) oraz jak wyglądały początki systemu taksonomicznego. A przyznać trzeba, że bez udziału artystów wiedza na temat fauny i flory nie byłaby w pełni udokumentowana. Zawsze to jakiś argument w sporze „humaniści vs. ścisłowcy”, który regularnie rozbrzmiewa w szkołach czy mniej lub bardziej poważnych debatach. To może być cenna lekcja dla osób lekceważących działania artystów.
Piękno i wiedza zmyślnie przeplatają się w toku poznawania kolejnych okazów i tutaj muszę wyróżnić pewien aspekt owej wiedzy. Cieszy mnie, że w jednej z kolejnych sal wyeksponowano długi stół z umieszczonymi opisami technik graficznych. To doskonała okazja, aby dowiedzieć się, jak dawniej – zanim wynaleziono offset i drukowanie cyfrowe – tworzono wydruki ilustracji. Choć wtedy możliwości techniczne były (w porównaniu ze współczesnością) mocno ograniczone, to artyści i drukarze sprytnie obchodzili ograniczenia. I tak nierzadko kontury ilustracji odbijano jedną z metod, a następnie ręcznie kolorowano puste przestrzenie między konturami. Stosowano też odbitki barwne.
Piękne druki wymagały wyszlifowanych umiejętności oraz przede wszystkim czasu, co oczywiście przekładało się na cenę. Nie każdego było stać na taką książkę.
Do listy osób, które mogą czuć się zaproszone na wystawę, z pełną odpowiedzialnością dopisuję miłośników kotów. Dzikie kocury wyobrażone na rycinach wyglądają jak żywe. Można podziwiać barwy i wzory ich umaszczeń oraz doszukiwać się podobieństw do domowych mruczków. Rysie, serwale, koty stepowe i inni przedstawiciele kotowatych pozują na tle szkiców odpowiednich biomów.
Nie chcę odkrywać wszystkich kart, więc nie napiszę, z jakimi jeszcze zwierzętami można się „spotkać” podczas wizyty w muzeum, jednak zapewniam, że występuje tam cały wachlarz gatunków. Są również obecni kolorowi przedstawiciele gromady ptaków. Warto im się przyjrzeć, gdyż w większości przypadków zastosowano nawet kilka technik graficznych przy tworzeniu jednej spójnej ilustracji. Pewna czerwono-szara papuga powstała wskutek połączenia miedziorytu, akwaforty z elementami techniki punktowej. Niektóre z nich wyglądają jak rysowane dobrej jakości kredkami przez najzdolniejszych współczesnych artystów.
Na tym etapie – a przypominam, że jeszcze nie opuściłam długiego działu nazwanego „Zamorzem” – trzeba także zapoznać się z rybkami. „Morze ryb”, że tak to ujmę, zalewa środek jednej z sal. Owe rybie wizerunki zaprezentowano w szczególny sposób – w formie potężnego katalogu. Jego stronami są ścianki działowe, na których tłoczą się ściśle przylegające do siebie ramki z ilustracjami. Gdyby porównać ten architektoniczny twór do książki, można by stwierdzić, że ma on cztery karty, czyli osiem stron. Na każdej z nich „wisi” 25 ryb. Według matematyki, królowej nauk, oznacza to, że w katalogu znajduje się aż 200 gatunków. A to nie wszystko, bo te wodne istoty pojawiają się później także na otwartych stronach albumów. Zatem jeśli „wasz stary jest fanatykiem wędkarstwa”, to już wiecie, dokąd go zabrać na urodziny. Chyba że owe urodziny wypadają po 14 sierpnia – jest to ostatni dzień wystawy, także później trzeba będzie gonić za nią po całej Polsce.
Jako że czułam się już trochę zmęczona zwiedzaniem, zaproszono mnie do stołu. Na obiad podano między innymi suma. Prezentował się pięknie w zestawieniu ze złotymi sztućcami. Ale spokojnie, przygotowano się także na wizytę wegan. Na osobnym „talerzu” wyłożono owoce cytrusowe. A jeśli ktoś gustuje w mięsie, zawsze może sięgnąć do półmiska z drobiem.
Ten metaforyczny stół skłania do refleksji nad żywieniem. Jak nasza dieta zmieniała się poprzez wieki? Gdzie jest miejsce ludzi w łańcuchu pokarmowym? Jaki wpływ ma to, co nakładamy na talerz, na ekologię i klimat? Czy swoimi wyborami nie przyczyniamy się do znikania wielu gatunków zwierząt? Czy za jakiś czas będzie można je podziwiać jedynie na tych pięknych rycinach?
Etap „Stół” to krótki przystanek przed epilogiem wystawy – „Ogrodem”. W „Ogrodzie” pojawia się nowość, czyli zielnik. Oto z etapu papierowych kwiatów i rysowanych ziół przechodzi się prosto do obcowania z dosłownie „martwą naturą”. Zasuszone rośliny przywodzą na myśl czasy szkoły podstawowej, gdy na ocenę z przyrody trzeba było biegać po podwórku, znajdywać i identyfikować drzewa, krzewy i byliny. Każdą roślinę opatrzono szczegółowymi danymi, wśród których znajdują się także informacje o dacie zbioru. Są to dosyć młode eksponaty – kojarzę roczniki 2017 i 2021. Jest coś przygnębiającego w widoku szkieletu rośliny zatrzymanego na delikatnie pofalowanej kartce. Ktoś nie pozwolił jej zbutwieć w deszczu lub śniegu i tym samym wrócić do natury w postaci kompostu, na którym wyrosłyby kolejne łodyżki. Człowiek chyba od zawsze pragnie zatrzymać niektóre chwile, a sztuka to namiastka takiej możliwości. Nie jest doskonała, ale z pewnością bezpieczniejsza od leku na śmierć.
Z „Ogrodu” wyprowadził mnie długi, nieco mroczny korytarz, wzdłuż którego ustawiono witryny z naczyniami ozdobionymi kwiatowymi wzorami. Zostały zamknięte za drobną siateczką, która utrudnia fotografowanie, ale umożliwia względnie swobodne oglądanie. W podobnej witrynie wystawiono także kolekcję łupin nasiennych i kłosów zarodnionośnych o najrozmaitszych kształtach i kolorach. Trzeba przyznać, że Matka Natura ma wiele pomysłów na chowanie nasion.
Na końcu sali czekała na mnie jeszcze niespodzianka w postaci bogato zdobionych porcelanowych wazonów. Misternie rzeźbione, cieniutkie płatki kwiatów sprawiają wrażenie bardzo kruchych – na szczęście w szklanej gablocie raczej nic im nie grozi. Ta część wystawy łagodnie domyka tematykę ogrodu i umiejscawia odbiorcę na pograniczu natury i kultury.
Przy wyjściu mija się dużą witrynę w całości wypełnioną listowiem i o ile mnie moja nikła botaniczna wiedza nie myli, jest to imitacja bluszczu. Roślina „wypływa” z mebla niczym z okna. Ta dekoracja dodatkowo wzmacnia w podświadomości związek ludzkiego życia z naturą, a ponadto piękny zielony kolor koi zmysły.
Do wyjścia odprowadza pięknie ozdobiona schodowa i kolejna barwa natury – tym razem światło zielone. Ten wybór nie dziwi, wszak zieleń to najbardziej „roślinny” z kolorów. Całości dopełnia bluszcz zwisający z poręczy oraz długie wstęgi papieru zadrukowanego motywem roślinnym. W tym momencie pozostaje już tylko zejść po schodach w dół i opuścić teren muzeum. Warto jednak zatrzymać się na chwilę tuż po opuszczeniu ostatniego schodka i spojrzeć w górę, gdyż dzięki grze świateł i cieni czeka tam na każdego piękny widok.
Klatka schodowa, która układa się na wzór złotego podziału, jest takim ostatnim smaczkiem na zakończenie zwiedzania. Dla osób łaknących niebanalnych zdjęć na Instagrama, z pewnością będzie to wyjątkowe miejsce. Można fotografować z różnych kątów, bliżej góry lub dołu, jak kto widzi i czuje.
Po sesji zdjęciowej pozostaje już tylko odwiedzić księgarnię, w której oprócz książek wydawanych przez Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie można kupić także pamiątki związane z wystawą „Rośliny i zwierzęta”. I tak oto skończyła się moja druga wizyta w pałacu. A jeśli florystyczna część ekspozycji przypadła komuś do gustu, to zawsze można kontynuować tę podróż, odwiedzając przypałacowe ogrody i nieco dalej położone parki. Jednak uprzedzam, żeby nie zapuszczać się w bardzo zacienione zarośla, gdyż można zostać pokąsanym przez komary. I to bynajmniej nie drukowane.