Patrick Gordon[1] pochodził ze średniozamożnej szkockiej rodziny szlacheckiej. Jako katolik nie mógł wstąpić na uniwersytet, więc postanowił kontynuować naukę w Rzeczpospolitej i przez trzy lata uczęszczał do Kolegium Jezuickiego w Braniewie. Następnie zapragnął zostać żołnierzem, o czym pisał w swoich dziennikach, których fragmenty publikujemy. To wspaniałe źródło wiedzy o siedemnastowiecznej Rzeczypospolitej.
[1653]
(Kulm)
Spędziłem tu porę chłodów, póki nie poznałem niejakiego Johna Dicka, będącego na nauce u kupca, który nazywał się Robert Slich. On przekonał mnie, abym udał się dalej do Polski, a ponieważ bardzo chciałem zostać żołnierzem, powiedział mi, że u księcia Jana Radziwiłła [wł. Janusza] jest kompania straży, prawie cała [złożona] ze Szkotów, gdzie bez wątpienia moglibyśmy się urządzić.
[1654]
I tak, pożegnawszy się z przyjaciółmi, znowu ruszyłem w drogę piechotą, w towarzystwie pomienionego Johna Dicka, który zostawił swoją służbę. Mój majątek przedstawiał się prawie tak samo, jak i po opuszczeniu Braunsbergu; w drodze wyprosiłem u znajomego cztery talary. Również mój strój mocno się zmienił, bo z nadejściem zimy przerobiłem swój płaszcz na polski kaftan i obszyłem go baranią skórą. Pierwszej nocy przyszliśmy do pewnej wsi i rozlokowaliśmy się u mieszkającego tam Szkota. Następnego dnia przeszliśmy przez majętność szlachecką, która nazywa się – Gzin, a następnie [ruszyliśmy] prosto do Torunia. W odległości mili od miasta wyprzedzało nas dwóch woźniców z drewnem, i my, zatrzymawszy ich, daliśmy każdemu po dwa pensy, aby dotrzeć na miejsce. Wjechaliśmy do miasta pod wieczór i zatrzymaliśmy się w dużym domu po zachodniej stronie rynku, na starym mieście.
Spędziliśmy tutaj cztery dni. Potem, razem z dwoma Niemcami piekarzami wynajęliśmy furmankę do Warszawy, płacąc po osiem florenów każdy, i wyjechaliśmy w sobotę wczesnym rankiem. Następnego dnia minęliśmy Kujawski Brześć, nazwany tak w odróżnieniu od drugiego Brześcia na Litwie, i przez Kowal, i Gąbin, dwie niewielkie osady [przybyliśmy] do Warszawy, która [znajduje się] 30 mil od Torunia.
Rozmieściliśmy się na Przedmieściu Leszczyńskim, nazywanym tak od pobliskiego pałacu, który zbudował znany ród Leszczyńskich. O tej porze w Warszawie odbywał się sejm, zwany [u nas] parlamentem, gdzie spodziewaliśmy się zastać księcia Radziwiłła. Spędzając osiem dni w oczekiwaniu jego przyjazdu, zrozumieliśmy, że w ogóle go nie będzie; wpadliśmy jednak na nowe pomysły. Mój towarzysz mieszkał w tym kraju już dwa albo trzy lata, mówił po polsku i niemiecku, miał rozum do handlu i dlatego przewyższał mnie o wiele w umiejętności zarabiania na życie. Ja z kolei, nie osiągnąwszy celu stania się żołnierzem, zdecydowałem trzymać się podjętego już zamiaru powrotu do rodziców. Było tam wielu kupców, naszych rodaków, z którymi wstyd mi było nawiązywać znajomości: słysząc o mojej chęci zostania żołnierzem okazywali mi niewiele uwagi, obawiając się, abym nie przysporzył im kłopotów i niezręczności. Zostało mi wszystkiego osiem albo dziewięć florenów, za które nie mogłem tam długo żyć i dalej podróżować. Dlatego zacząłem szukać najkrótszej drogi do Szkocji i dowiedziałem się, że Poznań, stolica Wielkiej Polski, będzie najlepszym miejscem, dokąd wpierw mógłbym pojechać. Wnet też zdarzyła się okazja ku temu, ponieważ szlachcic nazywający się […], który był na sejmie i kupił kilka koni, według rekomendacji przyjaciela obiecał zabrać mnie ze sobą i bezpłatnie utrzymywać, co w świetle mojej sytuacji było bardzo dużym sukcesem.
I tak, we wtorek o świcie wyjechaliśmy konno; było nas trzech z sześcioma końmi. Sam szlachcic, jego sługa i ja pędziliśmy wolne konie, ale przy wjeździe do miasta on dawał mi prowadzić jednego, a słudze dwa pozostałe. Pierwszego dnia przebyliśmy 5 mil i rozmieścili we wsi; następnego ranka [przejechaliśmy] przez miasteczko [...] i zjedli obiad w Łowiczu – jest to duże, ale źle umocnione miasto. Za to [znajduje się w nim] przepiękny, podobny do zamku, dom arcybiskupa, otoczony murem i fosą. Tej nocy zatrzymaliśmy się w jakiejś wsi, a następnej w miasteczku Piontek, i dwukrotnie przejeżdżając rzekę Wartę, podczas drugiej przeprawy minęliśmy bardzo piękny dwór szlachecki z rozległymi ogrodami i parkami. Cztery mile od Poznania przejechaliśmy przez miasteczko Środę, gdzie zbierają się sejmiki, czyli komitety okręgowe, na których wybiera się pełnomocników.
W Niedzielę Palmową, obchodzoną w Polsce według nowego kalendarza, całe przedpołudnie jechaliśmy przez przepiękny las świerkowy, z pół mili szerokości, prostą, z lekka wznoszącą się drogą, 30 albo 40 sążni szerokości, co sprawiało widok bardzo przyjemny. Wyjechawszy z lasu ujrzeliśmy słynne miasto Poznań, dokąd przybyliśmy około godziny pierwszej po południu.
Poznań albo Posen to najprzyjemniejsze ze wszystkich miast Polski ze względu na swoje doskonałe położenie, zdrowe powietrze i bardzo urodzajne okolice. Budynki [są] wszystkie z cegły, większość w starodawnym stylu, ale bardzo wygodne, szczególnie te, które zostały wzniesione niedawno. Rynek główny przestronny, z pięknymi fontannami w rogach, z ciągami sklepów, oddzielnymi dla każdego rzemiosła, i ze wspaniałym ratuszem. Ulice szerokie, które są utrzymywane w dużej czystości, bardziej niż gdziekolwiek w Polsce. W zachodniej części miasta stoi zamek, zbudowany według starodawnej maniery i trochę zniszczały. Rzeka Warta opływa go od wschodu i tworzy wyspę, którą zamieszkują Niemcy, głównie garbarze, stąd nazywa się ją Garbarskim Przedmieściem. Jedna z lepszych ulic, długości pół mili, prowadzi na wschód, do katedry. Katedra to największa budowla. Mnóstwo klasztorów różnych zakonów obojga płci i ogromny kościół katedralny czynią wspaniałe wrażenie. Rozległe przedmieścia [także] [są] ozdobione kościołami i klasztorami. Miasto [jest] otoczone murami ceglanymi, choć z powodu ich długości nie można tak całkiem pokładać w nich nadziei. Uderzająca jest uprzejmość [i gościnność] mieszkańców, co wynika z bliskości Niemiec i częstym przybywaniem cudzoziemców na dwa coroczne jarmarki, a także każdego dnia. Także Polacy, rywalizując z mieszkającymi wśród nich obcokrajowcami, starają się wzajemnie prześcigać w uprzejmości.
Fragment publikacji oparty jest na rosyjskim przekładzie „Dziennika” Patricka Gordona „Dniewnik 1635-1659”, w przekł. i oprac. D.G. Fiedosowa, Moskwa 2005.
[1] Patrick Gordon urodził się w 1635 roku, pochodził ze średniozamożnej rodziny szlacheckiej. Jako katolik nie mógł znaleźć zajęcia w Szkocji, zdominowanej przez dyktaturę Olivera Cromwella. Sposobem na życie stała się emigracja i szukanie zajęcia w wojsku. Po trzech latach nauki w kolegium jezuickim w Braniewie (1651-1654), bez powodzenia starał się zaciągnąć do gwardii księcia Janusza Radziwiłła. Dzięki pomocy rodaków zaciągnął się do armii szwedzkiej. W latach 1656-1658, po dostaniu się kilkakrotnie do niewoli, służył na przemian Szwedom i Polakom. Dzięki znajomości z Janem Sobieskim znalazł się w pułku dragonii hetmana Jerzego Lubomirskiego, z którym walczył przeciw Rosjanom na Ukrainie. Po rozejmie w 1661 roku opuścił Rzeczpospolitą i rozpoczął służbę w armii moskiewskiej. Za czasów Piotra Wielkiego stał się jednym z najważniejszych i najbardziej wpływowych dowódców „autoramentu cudzoziemskiego”. Jako główny doradca i przyjaciel cara-reformatora był jednym z inspiratorów przeobrażeń społecznych i gospodarczych, którym Rosja uległa na przełomie XVII i XVIII wieku, a także jednym z twórców jej potęgi militarnej, która wyszła zwycięsko ze zmagań ze Szwecją w czasie wielkiej wojny północnej. Zmarł w 1699 roku w Moskwie.