Wojsko szwedzkie maszerowało przez Rzeczypospolitą, po drodze napotykając co i raz polskie oddziały. Patrick Gordon[1] był w pułku zaatakowanym przez chorągwie polskie na polu pod Opocznem. Kto został wzięty do niewoli, a kto otrzymał śmiertelne rany – o tym można przeczytać w dziennikach Patricka Gordona z 1655 roku.
9 [września]. Wyruszyliśmy o normalnej porze i rozłożyliśmy się obozem koło miasteczka St[are] Brzeziny.
10 [września]. Wyruszyliśmy i rozbiliśmy obóz na wzniesieniu w pobliżu miasteczka Inowłódz. Tutaj był piękny zamek, gdzie zostawiono garnizon w liczbie 100 ludzi na czele z fińskim kapitanem nazywającym się St[...]feld. Dziennie zwykle pokonywaliśmy około cztery mile polskie.
11 [września]. W sobotę przeprawiliśmy się przez rzekę […], która płynie z jednej strony miasta i wpada do Pilicy, która płynie z jego drugiej strony, nieco poniżej miasta. Pierwszą przeszliśmy w bród, drugą zaś przez most. W czasie marszu nieduża partia Polaków napadła z tyłu na nasz tabor, jednak odstąpiła, nie wyrządziwszy poważnej szkody. Pułk hrabiego Pontusa De la Gardie pod dowództwem podpułkownika Fortela, który pełnił zadanie straży tylnej, w mig ruszył ich śladem. [Podpułkownik] widząc, że ci nie uszli daleko, odesłał z powrotem sztandary i nierozważnie popędził za nimi.
Mnie wypadła służba w oddziałach tej ariergardy i byłem w bocznym rozjeździe z kapralem i 12 innymi. Podpułkownik zauważył nas w czasie pogoni i wziął ze sobą. Przejechaliśmy półtorej mili w prawo od głównych wojsk i znaleźliśmy się w gęstych zaroślach. Z wysuniętego plutonu dali nam znać o zbliżaniu się nieprzyjaciela, a my w liczbie około 250 jeźdźców, sformowaliśmy się wśród tych zarośli. Wtem nieprzyjacielski oddział – 300 konnych – ruszył na nas, jak sądziliśmy, z zamiarem zaatakowania. Jednak po zbliżeniu się oddali do nas kilka salw, podobnie jak my do nich i skręciwszy na prawo od nas, wbili się klinem między nami a głównymi siłami. Podpułkownik widząc to, zatrzymał się i wyprawił rotmistrza Jamesa Duncana, aby rozpoznał, czy nie ma z nimi większych sił i szybko wrócił, ponieważ nie spodziewając się niczego dobrego, zdecydował przebijać się z powrotem do głównych oddziałów.
Rotmistrz z 30 jeźdźcami (wśród których byłem i ja) nie zdążył daleko odjechać, kiedy stwierdził, że zbliża się do nas 18 albo 20 [polskich] chorągwi. Posłał do podpułkownika [ordynansa] i w tym momencie jego pluton został przez nich zaatakowany. Polacy uderzyli z wściekłością na nasz nieliczny oddział, i choć trzymaliśmy się dość mocno, na ile było można [w tej sytuacji – red.], złamali nasz szyk i rozproszyli nas z pewną stratą. Kilku z rotmistrzem, którym Polacy deptali po piętach, zdołało dotrzeć do pułku. Podpułkownik zaś i pozostali, jak się potem dowiedziałem, bili się bardzo mężnie, ale ulegli przewadze [wroga – red.], przy czym trzy setki [chorągwie – red.], które uprzednio zauważyliśmy, napadły na nich od tyłu. Szybko zostali rozbici i rzucili się do ucieczki, jednak nikt się nie uratował, bo Polacy mieli lepsze konie.
Z początku Polacy ich oszczędzali. Jednakże pewien kornet, schwytany przez szlachcica (towarsis, jak ich nazywają), szukając okazji do ucieczki i mając nabity pistolet nieopatrznie zostawiony mu przez szlachcica, zastrzelił go. Jego samego dopadli i z wieloma innymi zabili właśnie z tego powodu. Do niewoli dostali się podpułkownik, major Königsmark (postrzelony w rękę), dwóch rotmistrzów – Stein i Duncan, pięciu podporuczników, trzech kornetów i 120 podoficerów i rajtarów. Uratowali się tylko jeden kapral i ośmiu rajtarów, którzy byli w przednim plutonie: kiedy został on rozbity, dopisało im szczęście i niepostrzeżenie ukryli się w zaroślach. Wśród tych ośmiu byłem i ja, otrzymawszy bardzo niebezpieczną ranę od postrzału w lewy bok, pod żebrami.
Nieco oddaliwszy się, dobrze słyszeliśmy, jak pułk został zaatakowany i rozbity, ale bez zwłoki co koń wyskoczy, pognaliśmy do naszych wojsk. Zobaczyliśmy, że zaalarmowane oddziały sformowały się na obszernym polu. Od razu zaprowadzono nas do feldmarszałka Wittenberga, który cierpiąc z powodu ataku podagry, stał na dachu swojej karety i zamierzał wsiąść na konia. Kiedy kapral podszedł do niego, zapytał go, co się stało z pułkiem. Kapral wskazując na nas, powiedział: „Ocalałem tylko ja i ci tam”. Na co feldmarszałek wyraźnie zdenerwowany, odrzekł: „Do diabła z wami i pozostałymi!”. Następnie wywiedział się o liczebności nieprzyjaciela i miejscu, w którym doszło do ataku; [na co] kapral powiedział co wiedział i my wraz z nim zostaliśmy odkomenderowani do swoich zadań [jednostek – red.]. Cała ta sytuacja rozegrała się w polu pod Opocznem.
Po wysłaniu [w przód] silnego oddziału wojska wieczorem przybyły do obozu. W nocy feldmarszałek poinformował króla, który przebywał już w Warszawie, o operujących w pobliżu wojskach polskich i innych wypadkach. Kiedy dołączyłem do towarzyszy, rotmistrz ściągnął książęcego chirurga, który obejrzał moją ranę, jednak nie mógł odnaleźć [tkwiącej w niej – red.] kuli i założył tylko plaster z tamponem długości palca. Następnego ranka lekarz po jakimś czasie jednak odnalazł kulę i powiedział, że ma nadzieję, iż nie ma zagrożenia. Kiedy mnie opatrywał, nic nie czułem, będąc omdlały, a i przez cały tydzień *12 [września]* przy zmianie opatrunku traciłem przytomność. Na prośbę mojego rotmistrza chirurg rzeczywiście używał najlepszych lekarstw i starannie doglądał mnie. Jak mi powiedział, miałem szczęście, że tego dnia nic nie jadłem, inaczej mogłoby być ze mną źle. Polecił mi też, abym również nic nie jadł następnego dnia. Poił mnie tylko ciepłym piwem z dodatkiem mans grease [tj. ludzkiego tłuszczu – red.], a czasami z dogs grease [tj. psiego tłuszczu] i jednakowoż oliwą [olejem oliwkowym – red.], przy bardzo umiarkowanej diecie. Również dzięki mojemu rotmistrzowi nie brakło mi nic, co [w takiej sytuacji – red.] można było zdobyć i [w ten sposób – red.] zdrowiałem szybciej, niż można było tego oczekiwać.
13 [września]. Wysłano oddział, aby rozpoznał miejsce, w którym nas rozbito i pochował zabitych, co też zostało zrobione. [Ciała] dwóch kornetów i kilku innych przyniesiono do obozu i następnego dnia pochowano je [przy akompaniamencie] salw z broni, według wojskowego zwyczaju.
14 [września]. Do armii przybył król, a z nim Douglas w eskorcie 500 rajtarów i 300 dragonów.
16 [września]. Nastąpił wymarsz armii. Dzisiaj jechałem w bryczce rotmistrza, którą zdobyłem i oddałem mu tego dnia, kiedy wkroczyliśmy do Inowłodzi. Kiedy wojska przeszły około mili, nasze przednie jednostki starły się z partią nieprzyjaciela, który czyhał w zasadzce i swoim zaskakującym atakiem zmusił naszych do bezładnego odwrotu, jednak bez wielkich strat. Król otrzymawszy wiadomość o bliskości polskiej armii, sformował wojska w dwie linie bojowe, nie licząc doborowych jednostek przednich i silnej straży tylniej. W pierwszej linii, na skrzydłach szwadronów konnych, znaleźli się pikinierzy i muszkieterzy, druga zaś składała się z pikinierów i muszkieterów oraz rajtarów i dragonów po obu stronach.
Tymczasem ja, chcąc obserwować co następuje, przesiadłem się z niewygodnej bryczki na swojego konia. Ponieważ szedł bardzo spokojnie, poczułem się lepiej niż w bryczce. Wojska kroczyły po wzniesieniu, na którym ziemia była zaorana. Przed zboczem ujrzeliśmy polskie wojska, które były uszykowane na płaskiej nizinie. Na prawo od niej, na łagodnie wznoszącym się wzgórzu, leżało miasteczko Żarnów, a po lewej stronie [znajdował się] niewielki lasek. Z tyłu teren był zalesiony, a między podnóżem wzniesienia, na którym się znajdowaliśmy, a ich wojskami były niskie zarośla. Polacy nie mieli wcale piechoty, jedynie cztery albo pięć kompanii [wł. chorągwi] dragonów. Ich husaria (3-4 kompanie) [wł. chorągwie] ustawiła się na skrzydłach i w centrum. Sam król ze swoją gwardią złożoną z cudzoziemców stanął na niewysokim wzgórzu, z tyłu wojsk.
Armia szwedzka zaczęła schodzić ze wzgórza we wzorowym porządku; armatki pułkowe, jak zwykle, znajdowały się przed pułkami, a ciężka artyleria między liniami bojowymi, jednak podczas podchodzenia do skraju wzgórza większość armat została ustawionych przy taborze, który właśnie tam się zatrzymał. Strzelano z nich ponad wojskami, które schodziły na nizinę, zadając Polakom straty, choć niewielkie, bo odległość była znaczna i teren nierówny. Kiedy wojska zbliżyły się do Polaków na odległość strzału z muszkietu, król, generał Douglas i hrabia von Sulzbach [pfalzgraf Phillip von Sulzbach – red.] zaczęli objeżdżać oddziały, ustawiając je i zagrzewając do walki.
Wśród Polaków nie było jedności, dlatego też nie podjęli żadnego rozwiązania [w tej sytuacji]: bojąc bić się z tak dobrze zorganizowaną armią, nie mając piechoty, ani artylerii, szybko odstąpili, a właściwie mówiąc, uciekli. Szwedzi ścigali ich bardzo powoli, wystrzegając się zasadzki, i tylko raz podnieśli alarm, jakoby nieprzyjaciel zaszedł nas od tyłu, tak że niektóre pułki wysłano z powrotem, aby wzmocniły tylną straż. Polacy gwałtownie podali tył przez las w kierunku bagien, gdzie wielu porzuciło konie w grzęzawisku i uchodziło piechotą. Po drugiej stronie lasu była gać [grobla – red.], gdzie gwardia cudzoziemska [polskiego] króla z powodu wąskiego przejścia stawiła słaby opór; dwóch albo trzech z nich [gwardzistów] zostało schwytanych. Polacy uszli w prawą stronę, w kierunku Przedbórza. W pogoń za nimi wysłano oddział 3000 konnych, który dopadł ich tabory i wziął pokaźną zdobycz. Król [Szwecji] z armią spędził noc koło tej gaci.
Fragment publikacji oparty jest na rosyjskim przekładzie „Dziennika” Patricka Gordona „Dniewnik 1635-1659”, w przekł. i oprac. D.G. Fiedosowa, Moskwa 2005.
[1] Patrick Gordon urodził się w 1635 roku i pochodził ze średniozamożnej rodziny szlacheckiej. Jako katolik nie mógł znaleźć zajęcia w Szkocji, zdominowanej przez dyktaturę Olivera Cromwella. Sposobem na życie stała się emigracja i szukanie zajęcia w wojsku. Po trzech latach nauki w kolegium jezuickim w Braniewie (1651-1654), bez powodzenia starał się zaciągnąć do gwardii księcia Janusza Radziwiłła. Dzięki pomocy rodaków zaciągnął się do armii szwedzkiej. W latach 1656-1658, po dostaniu się kilkakrotnie do niewoli, służył na przemian Szwedom i Polakom. Dzięki znajomości z Janem Sobieskim znalazł się w pułku dragonii hetmana Jerzego Lubomirskiego, z którym walczył przeciw Rosjanom na Ukrainie. Po rozejmie w 1661 roku opuścił Rzeczpospolitą i rozpoczął służbę w armii moskiewskiej. Za czasów Piotra Wielkiego stał się jednym z najważniejszych i najbardziej wpływowych dowódców „autoramentu cudzoziemskiego”. Jako główny doradca i przyjaciel cara-reformatora był jednym z inspiratorów przeobrażeń społecznych i gospodarczych, którym Rosja uległa na przełomie XVII i XVIII wieku, a także jednym z twórców jej potęgi militarnej, która wyszła zwycięsko ze zmagań ze Szwecją w czasie wielkiej wojny północnej. Zmarł w 1699 roku w Moskwie.