Słowo „galeria” – chyba zawsze niejednoznaczne (skądinąd, znał kto kiedy jakieś jednoznaczne słowo?) – wciąż nabiera nowych znaczeń. I to nabiera – że tak powiem – burtami, skoro na jednym ze sklepów zauważyłem szyld: Galeria Wypieków. No, ale tak to z tytułami sklepów bywa. Dawno, dawno temu, jeszcze za nieboszczki komuny, pewien sklep odzieżowy chlubił się imieniem: Messalina. Jeśli nazwa do czegoś zobowiązuje, to natychmiast rodzi się pytanie, co tam, u diabła, robili? A naprawdę zupełnie inne: skąd, z jakiego typu erudycji szanowni autorzy zaczerpnęli inspirację. Obok widniał zaś szyld: Prężenie firan. Ech, łza się w oku kręci…
No, ale zostawmy nauki dr. Freuda, przecież ja nie o tym, tylko o galeriach sztuki, mówiąc ściślej, o galeriach rzymskich, a jeszcze ściślej – o Galleria Borghese. Po prawdzie i w tej sprawie trudno się oderwać od dr. F., gdyż kłania się od razu przepiękna Paulina Borghese w wykonaniu Antonio Canovy. Zalecam w tej sprawie również nadtybrzańskie Museo Napoleonico, gdzie pośród innych cudów, choćby ciepłych portek Napoleona, możemy podziwiać odlew piersi jego siostry. Palce lizać.
Wszelako wróćmy do naszej galerii, ino migiem, gdyż leży ona spory kęs od Tybru, bo aż za Porta Pinciana, a zaczęto ją wznosić u kresu XVII stulecia. I jak wiele galerii, pałaców, willi i jakichś innych budynków należała do słodkich owoców nepotyzmu. Od pewnego czasu, wcale nie od dziś, pontyfikują nam papieże bardzo obyczajni, lecz za czasów baroku i renesansu cokolwieczek inaczej bywało.
Familie Roverów, Riariów, Odescalchich, Barberinich, Chigich etc. produkowały masy synków, bratanków, kuzynków i wszelkiego przewalactwa. Miało to mnóstwo wad i jedną wielką zaletę: byli to w dużej mierze ludzie obdarzeni przez naturę i Miasto dobrym – czy bardzo dobrym – gustem tudzież autentycznym uczuciem do sztuki, czego o Ruskich nie da się powiedzieć. A galerię zawdzięczamy nepotowi Pawła V, kardynałowi Scypionowi (prawda, że chrześcijańskie imię?) Borghese.
W tej galerii siła jest przepięknych obrazów, jak choćby „Melissa” Dosso Dossiego. „Święty Hieronim” Caravaggia, „Adoracja” Fra Barolommea, „Złożenie do grobu” Rafaela czy niesamowita „Danae” Correggia, przewyższająca wszystkie Danae boskiego Tycjana, który jest tu reprezentowany m.in przez swój superklasyk – „Miłość ziemską i niebiańską”. Ale ostrzegam: wiele jest w tej galerii bezwstydnej golizny, która przez swe wyuzdanie może sprowadzić na złe ścieżki cichych a skromnych przedstawicieli dumnego narodu znad Wisły. Oczywiście, najlepiej zwiedzać galerię we włosiennicy, a w przypadku braku takowej (choć zawsze można sobie uszyć) – przynajmniej zawiązać sobie oczy. Nie zawadzi również sękaty kostur, co o tyle sensowne, że po obejrzeniu galerii każdy porządny człek powinien się udać na pokutę do Rosji, gdzie zawsze przyda się tęgi kij.
Ale najbardziej rzuca się tu w niezawiązane jeszcze oczy kilka rzeźb o treści niechrześcijańskiej, dłuta bez przerwy wspominanego przeze mnie w tej serii felietonów: Gianlorenza Berniniego. Bodaj najbardziej wstrząsające jest „Porwanie Prozerpiny” według „Metamorfoz” Owidiusza, powstałe gdzieś na pograniczu lat 1621/1622 na zamówione przez kardynała Scypiona Borghese. Można ten marmur z powodzeniem uznać za symbol sztuki barokowej, bo porywisty ruch jest tu wszędzie – prawie wyrywa rzeźbę z ziemi. Sąsiedni a dużo słynniejsi „Apollo i Chloe” wydają się na jej tle nieomal statyczni. Prozerpina leci gdzieś na oślep, a brodaty Pluton zatrzymuje ją z brutalną mocą. Bóg chwyta swą wybrankę (choć może należałoby powiedzieć: brankę) tak krzepko, że jego potężne dłonie wbijają się głęboko w udo kobiety, skóra ustępuje pod ręką napastnika. I to widać, i czuć. Prawie nie wierzymy, że to zimny marmur, zdaje się nam, że pod skórą miękką jak nasza grają prawdziwe mięśnie i płynie żywa krew. A mistrzostwo plastycznego kształtowania, jakie osiągnął kawaler Bernini, objawia się jako coś nie z tego świata. Zresztą – może nie jest.