W 1702 roku dwudziestodwuletni gdańszczanin Johann Philipp Breyne jak wielu innych bogatych młodzieńców po zakończeniu studiów medycznych w Lejdzie wyruszył w trwająca blisko trzy lata „podróż uczoną”. W maju 1703 roku młody podróżnik po licznych przygodach w Anglii – w Londynie, Oksfordzie, Portsmouth, Southampton i kilku mniejszych miejscowościach – na jednym z okrętów angielskiej floty wojennej pożeglował w stronę Iberii razem ze swoim kompanem, gdańskim kupcem Philippem Ernstem Rauffseihenem.
4 sierpnia rano z pokładu okrętu mężczyźni ujrzeli spowity chmurami Cabo de la Roca z jego białymi, ostrymi klifami. Jednakże ze względu na brak wiatru okręt musiał niebawem zawinąć do portu i o piątej popołudniu zacumował w Cascais. Po zejściu na ląd razem z jednym z marynarzy, którego wysłano po słodką wodę, Breyne zauważył z niemałym zdziwieniem, że w oknach tamtejszych pobielanych domków nie ma ani jednej szyby, a długie uliczki w odróżnieniu od tych, które widział w nadmorskich miasteczkach Holandii czy Anglii, nie dość że są bardzo wąskie, to jeszcze do tego – krzywe.
Ponieważ kapitan poinformował podróżników, że zabawią w porcie nieco dłużej niż przypuszczano, jeszcze na redzie, w nocy gdańszczanie kupili dwa muły i 5 sierpnia o czwartej nad ranem wyruszyli na ich grzbietach do Lizbony.
Początkowo Johann Philipp w pisanym raz po niemiecku, raz po łacinie dzienniku uskarżał się na niewygody porannej wyprawy: „gorące słońce oraz twarde siodło”. Wszystkie te niedogodności znikły jednak, kiedy przed jeźdźcami roztoczył się niewiarygodny widok otoczonych kamiennymi murkami przepastnych winnic, w których winorośle zamiast pnąc się na drewnianych podporach ku górze, jak w Italii albo Francji, płożyły we wszystkich kierunkach po spieczonej na proch ziemi. Niemniej wspaniałe były gaje oliwne oraz sady z drzewkami pomarańczowymi i cytrynowymi, pomiędzy którymi rosły dorodne figowce, mirty i wawrzyny, a wszystko to „wielkie niczym nasze jabłonie i grusze”. Także ostry zapach ziół przyprawiał Breyne’a i jego kompana o zawrót głowy, stąd – jak gdańszczanin zauważył z satysfakcją nieco dalej w swym diariuszu – „droga, choć mozolna, szybko nam mijała”.
W samo południe mężczyźni dotarli do Lizbony. Zatrzymali się w domu holenderskiego kupca, nieopodal siedziby króla. I choć na poznanie miasta mieli zaledwie cztery dni – stolicę Portugalii opuścili bowiem 9 sierpnia – Breyne zdążył poczynić w tym czasie wiele interesujących uwag, które zanotował bardzo pięknym pismem.
I tak, przybysz z Gdańska stwierdził, że Lizbona to rozległe miasto położone na wzgórzach wznoszących się nad rzeką Tag, opisaną jako „znacznie szersza niż Tamiza”. W starej części miasta było mrowie wąziutkich uliczek, „na których ledwie zmieści się czterech ludzi idących ławą”. Wznosiły się tam także bardzo wysokie domy, rzucające cień, który bezustannie spowijał ulice.
W odróżnieniu od starej części Lizbony nowa część miasta była w ciągłej rozbudowie – domy były tu nieco niższe, a ulice szersze. Autor ponownie zauważył, że w każdej kamieniczce, tak jak w domkach w Cascais, „nie ma ani jednej szyby”. Zamiast nich w oknach znajdowały się drewniane kraty. Breyne nieobecność szyb tłumaczył tym, że w Portugalii po pierwsze brakuje zdolnych szklarzy, ponieważ miejscowi rzemieślnicy uzyskują szkło nierówne i nad wyraz kruche. Po drugie młody podróżnik wskazywał, że ze względu na bardzo gorące i suche powietrze Portugalczycy popołudniami zamiast spacerować (jak gdańszczanie czy Anglicy), ucinają sobie na najwyższych kondygnacjach swoich domostw drzemkę – i by uchronić się przed panującą podówczas spiekotą, zaciągają storami drewniane kraty. Gdyby używali szyb, ich sypialnie zmieniłyby się w inspekty dla kwiatów.
Młody gdańszczanin wymieniał także wiele miejsc i budowli, które, jego zdaniem, warto było odwiedzić w Lizbonie. Wśród nich znalazł się położony tuż nad wodą pałac królewski – „bardzo duży, lecz nieregularny z mnóstwem różnych dobudówek”. Budynek palatio „nie wyglądał ani okazale, ani tym bardziej wytwornie”, niemniej dwa razy w tygodniu odbywały się tam audiencje generalne u króla, w których mógł wziąć udział także przybysz z Gdańska.
Zainteresowanie podróżnika pochodzącego z jednego z najwspanialszych nadbałtyckich miast Hanzy wzbudził również – nie dziwota – przestronny rynek i znajdujący się w jego pobliżu skład celny, „przez który muszą przejść wszystkie towary trafiające bezpośrednio do Lizbony albo przewożone dalej” oraz tzw. Nowa Ulica, gdzie swoje siedziby mieli co ważniejsi kupcy, nowo wytyczona Ulica Złotnicza, a także „wielki i bezpieczny port”. Najpiękniejsze rzeczy znajdowały się jednak, jak stwierdził, w kościołach.
Za najznamienitszą w Lizbonie świątynię Breyne uznał kościół oo. jezuitów – zbudowany ze szlachetnego białego marmuru, ozdobiony plastronami z marmuru w kolorze czerwonym, czarnym i żółtym, ze wspaniałą okrągłą kopułą. „Ale i tak wszystko, com zobaczył, przyćmił nieskończony jeszcze mozaikowy ołtarz z czterema przepysznymi, […] też marmurowymi kolumnami”.
Najstarsza w mieście świątynia – katedra – nie zrobiła na nim takiego wrażenia; bo choć była marmurowa „jak u jezuitów”, to jednak w jej wnętrzu panowała nieprzyjemna „ciemność – tak charakterystyczna dla wszystkich wiekowych domów modlitwy, więc przez cały dzień” musiały palić się tam świece.
Zdaniem Breyne’a warto było także zobaczyć kościół pw. św. Mikołaja z pozłacanym ołtarzem i takim też wnętrzem; kościół pw. św. Wincenta z dość zgrabnym sklepieniem; kościół oraz klasztor oo. franciszkanów, „na rogach którego rosną cztery drzewka pomarańczy, których pnie są szersze, a jakże, ode mnie”, a także kościół pw. św. Antoniego, patrona Lizbony, choć jego ciało spoczęło w Padwie. Na marginesie młodzian dodał tylko, że w mieście wznosił się również należący do nacji niemieckiej kościół pw. św. Juliana, przy czym „nie jest on urodny, więc nie warto o nim pisać”.
Według młodego lekarza w Lizbonie należało zobaczyć sierociniec, „gdzie opiekę znajduje wiele dzieci prostytutek”. W jego ścianie znajdowała się „drewniana maschine, w której kurwy, które nie chcą, by ktoś je rozpoznał, mogą zostawić swe niechciane dzieci”. Nieopodal wznosił się także ogromny gmach domu dla biednych, chorych i obłąkanych, dzięki czemu w jednym miejscu „można było opiekować się naprawdę dużą liczbą osób”.
Jednocześnie Breyne uskarżał się, że ani razu w ciągu dni spędzonych w Lizbonie nie rozmawiał z Portugalczykami, nie znał bowiem ich języka, „a i brakło jeszcze czasu”. Ze smutkiem dodawał także, że w stolicy Portugalii „żyło niewiele uczonych rodzin, ludzie nie byli curieus i nie rozwijała się tam medycyna”. Mieszkańcy stolicy nie interesowali się także tym, co działo się w pozostałych krajach europejskich. Nie drukowali ani gazet, ani courantae. W całym mieście nie działał również ani jeden coffee house, jakich wiele gdańszczanin odwiedził w Londynie. „Żywioł Portugalczyków stanowił handel”.
Mieszkańcy Lizbony handlowali produktami, które pochodziły z Brazylii, ich kolonii. Wśród nich szczególne miejsce zajmował cukier. Na rodzimej ziemi rosły natomiast zarówno wyborne owoce: cytryny, pomarańcze i granaty, jak i oliwki. Niemałe znaczenie miało także produkowane przez Portugalczyków wino, eksportowane, a jakże, do Anglii.
Zgodnie z obserwacjami lekarza w stolicy pieszczonego słońcem kraju nie działały – o dziwota – żadne farbiarnie. Działo się tak, ponieważ – jak podróżnik podkreślił dwukrotnie – niemal wszyscy Portugalczycy nosili się na czarno i tym samym wyglądali chmurnie. Mężczyźni wkładali czarne spodnie, czarne kamizelki i takież mantylki, na głowie mieli ciężkie „czarne peruki, długie na trzy i pół stopy”, pod szyją sterczały im białe kołnierze, w prawej dłoni trzymali zaś jasne chusteczki służące im do ocierania z czoła kropel potu. Większość z nich miała także brązową skórę, czarne lub brązowe oczy, czarne naturalne włosy i wspaniałe śnieżnobiałe zęby. „Przy czym także wszystkie świnie w tym kraju są czarne; a i szynka z nich jest dalece lepsza niż ta, którą produkuje się w Westfalii” – podsumował dowcipnie opis mieszkańców Portugalii młody gdańszczanin.
W odróżnieniu od mężczyzn na ulicach Lizbony nie można było ujrzeć prawie żadnych niewiast za wyjątkiem „dziewczynek, skądinąd uroczych”, i staruszek, z których każda była „prawdziwym remedium amoris”. Natomiast te trzy czy cztery dorosłe kobiety, które Breyne’owi udało się zobaczyć, zawsze w towarzystwie jakiegoś pana, jawiły mu się jako bardzo urodziwe, wręcz boskie istoty. Przy czym uwagę młodzieńca skupiał przede wszystkim ich zalotny strój. Kobiety nie miały na sobie „nic prócz białej koszuli odkrywającej ich nagie, kształtne ramiona oraz cienkiej, jednowarstwowej, lekkiej sukni”, co sprawiało, że raz po raz przez półprzezroczysty materiał można było dostrzec ich bardzo zgrabne ciała.
W trakcie kilkudniowego pobytu w Lizbonie Breyne’owi udało się także zobaczyć władcę Portugalii. Król Piotr II Spokojny był „wysoki, szczupły i tak jak jego poddani miał ciemną karnację […]. Jego siła była tam powszechnie znana i być może przewyższała nawet siłę króla Polski; i tak, jednym palcem złamał kiedyś oś koła, przeważył także dwa konie, tak iż te upadły […]. Powiadają również, że gdy usłyszał, że ktoś był bardzo mocny, zapraszał go do siebie, by go wypróbować – ale póki co nie znalazł nikogo, kto przewyższył go tężyzną”. Król pił tylko wodę, gdyż do wina czuł wielką awersję. Nie nosił także żadnych złotych albo srebrnych ozdób – i tego samego wymagał od poddanych.
Na audiencji był ubrany oczywiście na czarno, przy boku miał piękną szpadę, pod szyją – biały kołnierz, na głowie zaś typową dla Portugalczyków długą, czarną i ciężką perukę. Zasiadał na obitym karmazynem tronie, pod ręką trzymał natomiast obity tą samą materią stoliczek. Z kolei sama sala, w której odbywała się audiencja, była „średniej wielkości, ale dość brzydka, z jasnymi ścianami, białymi oraz niebieskimi draperiami i czerwoną kamienną podłogą – poza tym nic więcej nie było warte naszej uwagi” – skonstatował Breyne.
Kiedy pobyt w Lizbonie dobiegł końca, 9 sierpnia z samego rana gdańszczanie opuścili miasto w towarzystwie kilku nowo poznanych kupców. Po kilku godzinach jazdy mężczyźni dotarli na wybrzeże, gdzie z powodu niedogodnych wiatrów zdecydowali się porzucić angielski okręt wojenny, którym dotychczas podróżowali, na rzecz mniejszego statku handlowego płynącego do Livorno. I tak, 11 sierpnia na pokładzie Great Russel Breyn i Rauffseihen wyruszyli w dalszą drogę, pozostając jeszcze długo pod urokiem drzew pomarańczowych Portugalii.
Literatura:
Na podstawie: J.P. Breyne, Reisetagebuch 30. Mai bis 27. November 1703, FB Gotha, Chart. B 858, k. 7r–11v. Materiały zebrano w trakcie pobytu badawczego w Forschungsbibliothek Gotha w ramach Herzog-Ernst-Stipendium der Fritz Thyssen Stiftung.