Około połowy XVII wieku wiedza o kulturze i sztuce była słabo rozpowszechniona w drobnych miejscowościach na Litwie. Przynajmniej do czasu, gdy pojawił się tam Michał Wołodyjowski.
Od ponad pół wieku czytam „Trylogię” Sienkiewicza (o czym chyba już wzmiankowałem pod tą koszulką), ostatnio zdarzyło mi się nawet po nocy i po angielsku. Wcale nie szło źle, choć, nie powiem, oryginał łatwiej się czyta. I wciąż różne nowe rzeczy przychodzą mi do głowy: np. że Henryk Sienkiewicz, pisarz nie bez przyczyny mający opinię nieco rozlewnego, bardzo lubił wyrażać się ściśle, lubił sobie zdefiniować to i owo albo tego i owego. Klasyczny przykład to definicja wuja, którą podaje Roch Kowalski w rozmowie z Zagłobą – „wuj to wuj”. Z kronikarskiego obowiązku (przecież wszyscy to wiedzą) nadmienię, że w istocie był taki towarzysz spod poważnego znaku, który w bitwie warszawskiej złożył się był kopią na Karola Gustawa: nazywał się pono Kowalowski albo Kowalski. Imię, co prawda nie to, bo Jakub, nie Roch, ale furda imię, grunt nazwisko. Zapewne tak właśnie myślał reżyser Jerzy Hoffman, skoro obsadził w tej roli Krzysztofa Kowalewskiego, który na osiłka – a takim przecie był p. Roch – w żadnej mierze nie wyglądał. No może inną przesłanką był radiowy p. Sułek z „Sześćdziesięciu minut na godzinę”, gdzie Kowalewski udatnie udawał głupka, ale całkiem innego niż Sienkiewiczowski Roch. Tak czy inaczej, był to wojownik tyleż głupi, co mężny: nad jego trupem król Szwecji zawołał – „Gdybym miał przynajmniej dziesięć tysięcy takich żołnierzy, to nie tylko Turcję, ale cały świat spodziewałbym się z łatwością podbić” (za „Klimakterem” Wespazjana Kochowskiego). Jest tu pewien paradoks, bo zabijając dzielnego husarza (choć może zastrzelił go Bogusław Radziwiłł), król umniejszył liczbę „takich żołnierzy”. Lepiej zresztą, że król całego świata (włącznie z Turcją) nie podbił, bo byłaby jeszcze większa rzeź i kapusta.
No, ale zgadało się o Rochu-Jakubie, a przecie miało być o czym innym. Otóż, jak wszyscy doskonale pamiętają, Jerzy Michał Wołodyjowski, mocno poszczerbiony w wojnie z ruskimi (Sienkiewicz z przyczyn cenzuralnych nazywa ich Septentrionami bądź Hiberborejami, bo takie miana przystoją ludom Północy, zob. J. London „Napój hiperborejów”), kuruje się w litewskiej dziurze Pacunele, na łonie gładkich i sympatycznych, choć niezbyt wykształconych sióstr Gasztowtówien. Młody oficer, człek światowy, bywały u dworu królewskiego, opowiada o nim pannom, które na rozmaite sensacje reagują w stylu „nie do wiary – olaboga”. Siłą rzeczy musi im pewne rzeczy zdefiniować, bo skądże mają one wiedzieć, cóż to takiego – „teatr”? Pan Michał, koniec końców niekoniecznie człowiek kultury, wyłania z siebie pogląd, że „to jest takie miejsce, gdzie komedie grają i skoki włoskie misternie wyprawują”.
Zonia, Maryśka i Terka nie dopytują się (dziś modne jest głupawo-śledcze „dopytują”), co to są „skoki włoskie”, choć może i dobrze, bo doskonale wiemy, jak to wygląda. Z drugiej strony nadmiar skoków włoskich, w – dajmy na to – jakiejś inscenizacji „Wesela”, może zirytować. Ale to problemy pp. reżyserów, a na łamach „Potopu” p. Michał rozkręca się kulturalnie z każdą chwilą i po teatrze bierze się za muzykę. „Bo tam w chórze białogłowy nie śpiewają, jeno mężczyźni i młode chłopcy: jedni grubymi głosami, jak żaden tur nie zaryczy; inni cienko, że i na skrzypcach cieniej nie można. Słyszałem ich wielekroć, gdyśmy z naszym wielkim i nieodżałowanym wojewodą ruskim na elekcję teraźniejszego pana naszego miłościwego przyjechali. Cuda to prawdziwe, aż dusza z człowieka ucieka! Siła tam muzykantów: jest Forster, sławny subtelnymi gorgami, i Kapuła, i Dżan Batysta, i Elert, przedni do lutni, i Marek, i Milczewski grzecznie komponujący. Ci wszyscy, kiedy to razem w kościele hukną, to jakobyś chóry serafińskie na jawie słyszał”.
Fajne, co nie? Kto by podejrzewał znakomitego rębajłę o jakąkolwiek wrażliwość artystyczną, ze specjalnym uwzględnieniem muzyki. Chyba, że chodzi o dźwięk trąbki sygnałowej. Nigdy nie wiesz, co w kim siedzi. Wszelko, opinii p. Michała na temat innych sztuk nie znam, a przynajmniej w tej chwili nie pamiętam. Być może podzielał opinię znakomitego angielskiego pisarza i krytyka, Waltera Patera, że „all art constantly aspires to the condition of music”, ale nie ma na to bezpośrednich dowodów.
Nie ma, bo nie ma, lecz nie mogę się powstrzymać, co trochę nie na temat, od zacytowania najpiękniejszego z panamichałowych pouczeń. Chodzi o łaźnię:
„Jest tam taka komnata, w której nie masz podłogi, jeno cynowy dół jak srebro błyszczący, a w tym dole woda (…). I przybywa jej albo ubywa wedle woli; może też być ciepła albo zgoła zimna, bo tam są rury z kuraskami, taką i owaką niosące. Pokręcisz waćpanna kuraskiem, aż tu się leje, że i pływać można jak w jeziorze…”.
O ciepłej wodzie w kranie, strach słowo powiedzieć, gdyż to dziś polityka, a obiecałem sobie, że pod tą akurat koszulką o polityce się nie zająknę. Nic to. Co zaś do kurasków… Chyba jednak kręcenia kuraskiem nie było, choć żadna z panien zapewne nie miałaby nic przeciwko temu, bo oficer, choć niewielki, to jeszcze młody i dziw, jak wsławiony. Zaś p. Michał – jak doskonale wiemy – zawsze marzył o spełnionej miłości, co udało się mu dopiero z Basią, nomen omen, Jeziorkowską. No i co – prochami się wysadził! Czego nikomu, a zwłaszcza sobie nie życzę.