Patrick Gordon[1] podąża wraz z oddziałami szwedzkiego wojska ku Krakowowi. Wojsko rozbija obozowisko nieopodal miasta, gdzie nocą dociera też żołnierz rodem ze Szkocji. Kto zaspał i wpadł w pułapkę? – o tym w dalszej części dzienników Patricka Gordona z 1655 roku.
17 [września]. Armia wymaszerowała i stanęła obozem w pobliżu wsi, na wzniesieniu.
18 [września]. Przeszliśmy przez przeprawę przy żelaznym młynie i rozbiliśmy obóz w polu pod miasteczkiem Radoszyce.
19 [września]. W niedzielę nie maszerowaliśmy, jedynie wydzieliliśmy partię dragonów, aby oczyścić drogę.
20 [września]. Staliśmy pod Małogoszczą – niewielkim, ładnie położonym miasteczkiem.
21 [września]. Zatrzymaliśmy się w dolinie za miasteczkiem Jędrzejów. Tutaj dostaliśmy wiadomości, że polski król i wszystkie wojska, które udało mu się zebrać, spotkają się w Krakowie.
22 [września]. Wyruszyliśmy w dół rzeki Nidy i skręciwszy na prawo koło miasteczka Książ, rozbiliśmy obóz w pobliżu Miechowa.
23 [września]. Staliśmy koło Słomników. Do tego czasu już prawie *24 [września]* wyzdrowiałem i z własnej inicjatywy jechałem z tą jednostką, z którą mi odpowiadało.
25 [września]. Przeszedłszy dwie mile, nasze przednie oddziały nawiązały walkę, jednak Polacy nie wytrzymali, a nasi ich nie ścigali, obawiając się pułapki. Ze wzniesienia ujrzeliśmy ogarnięte ogniem północne przedmieście Krakowa, bo król w czasie pospiesznego odwrotu pozostawił dowództwo nad zamkiem i miastem Czarnieckiemu [Stefanowi – red.], który dysponował silnym garnizonem; ten niezwłocznie podpalił te przedmieście, abyśmy nie mogli go wykorzystać, a on nie miał kłopotu z tego powodu. Nasz obóz znajdował się u podnóża wzgórza, nad rzeczką, pół mili od miasta.
26 [września]. Król [Szwecji] wysłał generała Douglasa z silnym oddziałem, aby obejrzał miasto od strony zachodniej, co też wykonał i przeprawił się przez Wisłę powyżej Krakowa. Wojska nie ruszały się miejsca do godziny 10, a ja uniknąłem wtedy dużego nieszczęścia.
Późno przyjechałem do obozu i nie wiedząc, że do Krakowa jest tak blisko, zatrzymałem się na nocleg u majora-ochotnika N. Bowe’a, w ogrodzie, gdzie była kwatera generała Douglasa. Następnego ranka spaliśmy dłużej niż zwykle, a generał Douglas wyjechał, zanim się przygotowaliśmy – jak nam błędnie powiedziano – aby ścigać Polaków. Postanowiliśmy więc dopędzić go w nadziei na jakiś zysk. Wyjechawszy z obozu nad rzeczkę, której koryto, sądząc po jego głębokości, było tutaj rozleglejsze od normalnego, zobaczyliśmy mnóstwo jeźdźców, do których postanowiliśmy się przyłączyć. Nie mogliśmy jednak znaleźć brodu, mimo że dość długo jeździliśmy wzdłuż brzegu. W końcu dotarliśmy do szerokiej kładki dla pieszych. W pośpiechu zaryzykowałem przejechać po niej, choć nie obyło się bez strachu. Tak to zaskoczyło i zdenerwowało mojego kolegę, że zaczął z przeciwległego brzegu besztać mnie. Aby go uspokoić, pojechałem w dół rzeczki, gdzie przeprawił się podle młyna. Po zbliżeniu się do owych konnych zauważyliśmy, że to oddział zwiadowczy i postanowiliśmy nie jechać do nich. Od rajtara z tego oddziału [Douglasa] dowiedzieliśmy się, dokąd się kierowali i okazało się, że wcale niedaleko.
Z trudnością minęliśmy dwa posterunki i znalazłszy się na obszernej równinie, ujrzeliśmy w dymie płonącego Kleparza mnóstwo iglic i wież. Potępialiśmy głupotę Polaków, którzy palili i niszczyli swój kraj, a zwłaszcza tak przepiękne miasto, które mieliśmy przed sobą. Podjechawszy bliżej, zdecydowaliśmy objechać i obejrzeć jego ruiny, a także pojechać dalej z nadzieją, że spotkamy generała, który był niedaleko. Wydawało się nam, że nie będziemy musieli jechać zbyt długo, okazało się jednak, że do Krakowa jest jeszcze około trzech mil. Przejechaliśmy opuszczony przez Polaków obóz, który od naszej strony umocniony został transzejami. Kiedy wjechaliśmy na przedmieście i dokładniej przyjrzeliśmy się iglicom i wieżom, zaczęliśmy powątpiewać, czy przypadkiem nie pomyliliśmy się, ale w uprzednim mniemaniu utwierdziła nas brodząca w zgliszczach kobieta, która na pytanie o nazwę miasta odpowiedziała: „Kleparz”.
Nie ujechaliśmy daleko, kiedy zobaczyłem przechodzących przez ulicę dwóch żołnierzy w granatowych mundurach. Powiedziałem o tym majorowi, który stwierdził: „Gdzie dwóch, tam może być i dwudziestu, trzeba wracać”. Odrzekłem mu jednak: „Czemu mamy obawiać się dwóch? Naprzód!”. I prawie w tym miejscu, gdzie zobaczyłem tych dwóch żołnierzy, zatrzymał nas patrol złożony z 10 albo 12 ludzi. Zapytali, kto my za jedni. Zrozumiawszy, że to Polacy, odpowiedziałem, że służymy w polskiej armii i się zgubiliśmy. Zapytałem też, czy nie daliby nam czegoś napić się, [ale zamiast tego] zażądali, abyśmy zsiedli z koni, a kiedy odmówiliśmy, zapytali, z którego pułku jesteśmy. Odpowiedziałem wymijająco, bo nie wiedziałem, który [pułk] mam wymienić. Jeden podoficer zaś wyszedł naprzód i przeklinając rzucił: „Wyście Szwedzi!”. Podszedł do majora i wyciągnął z kabury jego pistolety. Choć powiedziałem majorowi, żeby ich nie oddawał, nie sprzeciwił się; od początku nie rozumiał, w czym rzecz i (jak się później tłumaczył) uważał za przestępstwo sprzeciwiać się żołnierzom z patrolu, których uznał za naszych, ponieważ rozmawiałem z nimi po przyjacielsku. Musiałem się tak zachować, bo byłem w niebezpieczeństwie i nie wiedziałem, jak im uciec. Ponadto czterech lub pięciu miało lonty [pistoletów – red.] w gotowości. Kapral odebrawszy majorowi pistolety, w mig wyciągnął szablę, a major widząc to, ściągnął [konia – red.] na bok i przy nawracaniu przeszkodził mi. Byłem ściśnięty między nim a kamiennym murem, tak że kapral chybiwszy [majora – red.], zamachnął się na mnie. Aby uniknąć ciosu, raptownie uchyliłem się, a on ciął mnie przez kaftan i pantalony, raniąc lekko w biodro. Miałem dużo szczęścia!
Chcieliśmy uciec tą drogą, którą przejechaliśmy, ale oni od razu ją odcięli i zostało nam się kierować do miasta. Rzucili się za nami w pogoń, ale, co ciekawe, nie strzelali. Gnaliśmy co sił – major przede mną – póki nie zobaczyliśmy szerokiej bramy z podniesionym mostem i kamiennego muru, na którym była ciżba zbrojnych. Major był krótkowidzem, ale kiedy zauważyłem ulicę, która biegła w przeciwległą stronę od bramy, krzyknąłem do niego, aby skręcił w lewo. Byliśmy jakieś 20 sążni od bramy, kiedy z murów rozległ się bezładny zgiełk, na co zakrzyknąłem: „My swoi, nie strzelajcie!”. Jak tylko skręciliśmy i pognaliśmy tą ulicą, bardzo się bałem, że za naszymi plecami rozlegną się strzały, jednak usłyszałem tylko jeden – wypalił któryś z tych, co nas ścigali.
Pogalopowaliśmy dość daleko, kiedy dalszą jazdę uniemożliwiły nam ruiny domu, który zawalił się na ulicę i wciąż płonął. Nie można było przedzierać się dalej. Pozostało nam uciekać w lewo przez cmentarz. Podczas wjazdu ostrożnie przeprowadziliśmy konie przez drewniane ogrodzenie, jednak przy następnym ogrodzeniu, które było z żelaza, nie wiedzieliśmy, co zrobić. Nie było czasu do stracenia i przekonałem majora, aby rozłożył na sztachetach [płotu – red.] swój płaszcz, tak że konie bez obawy je przeskoczyły, prawie nie uszkodziwszy płaszcza.
Niebawem usłyszeliśmy głośne krzyki straży miejskiej i gnaliśmy konie aż do chwili, kiedy minęło niebezpieczeństwo. Minąwszy ich umocnione stanowiska, zatrzymaliśmy się, aby rozejrzeć się w sytuacji i zdecydować, gdzie się skierować. Ja chciałem jechać do generała, zaś major był za niezwłocznym powrotem do obozu. Ale kiedy zatrzymałem się na chwilę, aby obejrzeć swoją starą ranę, on ze złością powiedział, abym poszukał sobie innego przyjaciela, ponieważ nie potrzebni są mu tacy, którzy konno przejeżdżają [przez rzekę] po mostkach dla pieszych i w pojedynkę szturmują miasta. Obwiniał mnie o wszystkie niebezpieczeństwa, które nas dotknęły oraz o stratę swoich pistoletów. Kiedy się sprzeczaliśmy, zobaczyłem 20 lub 30 Polaków, którzy pędzili wprost na nas. Przerwaliśmy kłótnię i rzuciliśmy się do ucieczki. Dotarłszy do naszych wartowników wszczęliśmy alarm, a oni swoim strzelaniem i ucieczką do głównych sił spowodowali ogólny popłoch. Przewidując też, że będą nas przesłuchiwać w tej sprawie, szybko pojechaliśmy do otaczającego obóz taboru, który już zaczęli rozsuwać. Tutaj ukryliśmy się jak można najlepiej i choć szukali nas, jednak nie mogli znaleźć.
Fragment publikacji oparty jest na rosyjskim przekładzie „Dziennika” Patricka Gordona „Dniewnik 1635-1659”, w przekł. i oprac. D.G. Fiedosowa, Moskwa 2005.
[1] Patrick Gordon urodził się w 1635 roku i pochodził ze średniozamożnej rodziny szlacheckiej. Jako katolik nie mógł znaleźć zajęcia w Szkocji, zdominowanej przez dyktaturę Olivera Cromwella. Sposobem na życie stała się emigracja i szukanie zajęcia w wojsku. Po trzech latach nauki w kolegium jezuickim w Braniewie (1651-1654), bez powodzenia starał się zaciągnąć do gwardii księcia Janusza Radziwiłła. Dzięki pomocy rodaków zaciągnął się do armii szwedzkiej. W latach 1656-1658, po dostaniu się kilkakrotnie do niewoli, służył na przemian Szwedom i Polakom. Dzięki znajomości z Janem Sobieskim znalazł się w pułku dragonii hetmana Jerzego Lubomirskiego, z którym walczył przeciw Rosjanom na Ukrainie. Po rozejmie w 1661 roku opuścił Rzeczpospolitą i rozpoczął służbę w armii moskiewskiej. Za czasów Piotra Wielkiego stał się jednym z najważniejszych i najbardziej wpływowych dowódców „autoramentu cudzoziemskiego”. Jako główny doradca i przyjaciel cara-reformatora był jednym z inspiratorów przeobrażeń społecznych i gospodarczych, którym Rosja uległa na przełomie XVII i XVIII wieku, a także jednym z twórców jej potęgi militarnej, która wyszła zwycięsko ze zmagań ze Szwecją w czasie wielkiej wojny północnej. Zmarł w 1699 roku w Moskwie.