Choć zwykle tego nie widzimy, Henryk Sienkiewicz miał lepsze oko do barw niż jakikolwiek inny powieściopisarz polski.
Chyba nie raz mówiłem, że Alexandre Dumas (ojciec) i Henryk Sienkiewicz to główni odźwierni mojego XVII wieku, mojej epoki baroku. Rzecz mało ważna, ale kreatorzy tabunów awanturniczych figur radykalnie różnili się temperamentami. Dumas sam był poniekąd awanturnikiem, a zwłaszcza utracjuszem, zaś Sienkiewicz to człek powściągliwy, z wyjątkiem może sfery erotycznej, w której twórca hajduczka objawiał pewne finezje. Utracjuszem w żadnej mierze nie był, złotem nie szastał, wódki nie żłopał, ozorem za dużo nie mielił. Pamiętacie pewnie, kochani, ten dziwny czas Młodej Polski, kiedy to na ojczyznę naszą rzucił się Stanisław Przybyszewski, utalentowany poeta języka niemieckiego, beznadziejny pisarz języka polskiego, osobliwy pianista, makabryczny (w sensie ścisłym, były trupy) kobieciarz, no i pijak niesamowity. Jego sława narosła w kraju (przecież był gwiazdą berlińską, czyli zagraniczną) do monstrualnych rozmiarów, które najszerzej bodaj zakroił pewien młody krakowianin, który zwrócił się do Przybyszewskiego z taką oto apostrofą: „mistrzu, chciałbym być cielakiem, z którego buty twoje są uczynione!”.
No więc sława Przybyszewskiego była tak wielka, że zaprosił go do siebie Sienkiewicz, ciekaw, kto zacz i z czym go się je. Wszelako okazało się, że nie tyle je, co pije, bo gdy panowie usiedli twarzą w twarz, nie potrafili przez dobre trzy kwadranse znaleźć wspólnego tematu. Zaległa grobowa cisza, wtem Przybyszewski klepnął Sienkiewicza w kolano i oświadczył – „wie pan co, panie Henryku, może napijemy się wódki!”. Nie doszło do porozumienia. Sienkiewicz, jak większość swojego pokolenia nie zwykł stosować metody twórczej, która przeszła do dziejów kultury polskiej pod kryptonimem bania-bania.
Ale po cóż pisać o czymś, czym Sienkiewicz nie był. Ważne przecież, kim był. I tutaj do dobrze wypielonego ogródka jego właściwości ośmielę się dorzucić swój kamyczek, nawet bardzo kolorowy. Bo, uważajcie moi drodzy, był też Henryk Sienkiewicz wielkim kolorystą. „Wielkie mecyje – może ktoś powie – przecież wszyscy wiedzą, że kolorystą być musiał, skoro najfajniejszej postaci w „Trylogii”, i.e panu Zagłobie każe koloryzować bez ustanku, a zwłaszcza bez trzymanki”. Czysta to jest prawda, bo w starszej nieco polszczyźnie kolorysta odznacza kogoś, kto przedstawia rzecz swoją barwnie, potoczyście, choć nie do końca zgodnie z prawdą, która zwykle pada tu ofiarą samochwalstwa. Nota bene: ten typ po angielsku nazywa się „blarney” i dotyczy Irlandczyków. I wcale nie pochodzi od bla, bla, bla, tylko od starego zamczyska przechowującego w swych murach okazały i cudami słynny kamień. Tenże, ucałowany, obdarza całującego mocą miodopłynnej, lecz niekoniecznie dorzecznej wymowy.
Nie wiemy w zasadzie niczego o rodzie pana Zagłoby: on sam przedstawił tyle wersji swej genealogii, iż żadna nie może być prawdziwa. Pozwólmy więc sobie na własną hipotezę: Zagłoba musi pochodzić od któregoś z pradawnych celtyckich wodzów (może zaplątał się tu sam Fingal?) który po niefortunnych imprezach przeciw Rzymianom (a może Saksonom, czy Normanom) musiał uchodzić z Zielonej Wyspy i po licznych przygodach odnalazł się na innej Zielonej Wyspie, czyli w Polsce. Byłbyż więc Zagłoba Irlandczykiem?
Ale są też koloryści w sensie malarskich, a nawet w dwóch, bo przecież nieco inaczej był kolorystą Velazquez, a nieco inaczej Adam Mickiewicz. Dawno, dawno temu Stanisław Witkiewicz obrachował był kolory u Mickiewicza, a nieco później Wiesław Juszczak postawił tezę, że kolorystyka Słowackiego jest podobna tej u Williama Turnera… Z pewnością wielka w tym racja, chciałbym wszakże przypomnieć kolorystyczne osiągnięcia Sienkiewicza. Otwórzmy więc „Potop” na tej karcie, na której pan Andrzej wstępuje w progi kaplicy jasnogórskiej i raptem oczy zasnuwa mu kolorowy dym:
„W kaplicy panował mrok czerwony, którego nie rozpraszały zupełnie płomyki świec jarzących się przed ołtarzem. Barwne światła wpadały także przez szyby, i wszystkie one blaski czerwone, fioletowe, złote, ogniste drgały na ścianach, ślizgały się po rzeźbach, załamaniach, przedzierały się w zaciemnione głębie, wydobywając na jaw jakieś niewyraźne przedmioty pogrążone jakoby we śnie. Tajemnicze połyski rozbiegały się i skupiały z mrokiem tak nieznacznie, że nikła wszelka różnica między światłem a cieniem. Świece na ołtarzu miały glorie złote. Dymy z kadzielnic tworzyły mgłę purpurową: biały ornat zakonnika, odprawiającego ofiarę, grał przyćmionymi kolorami tęczy. Wszystko tu było półwidne, półprzesłonięte, nieziemskie: blaski nieziemskie, mroki nieziemskie...”.
Cudne, co nie? Można tylko zazdrościć Kmicicowi, że spadło na niego tak kolorowe objawienie. A przecież był to człowiek jeszcze nie do końca poprawiony.