Człek zwyczajny, ot taki sobie Polak, czasem spotyka zjawiska niezwykłe, np. tatra w czeskiej Pradze.
W Europie Środkowej zacnych miast jest wiele, na moim wszakże firmamencie najjaśniej lśni gwiazda Pragi, stolicy niezbyt przychylnego Polakom ludu Czechów. Oczywiście nie mówię o elitach, gdyż te lubią się bardzo. W przekroju historycznym nasze stosunki nie wyglądają też najlepiej: Dobrawa Dobrawą, święty Wojciech świętym Wojciechem, ale dzielny książę Brzetysław uwiózł jego zwłoki do Czech, a przy okazji spalił Gniezno. Z drugiej strony Czesi (choć nie wszyscy) pamiętają czyny polskiej kawalerii pod Białą Górą, kiedy to wojska Zimowego Króla nie dały rady armii habsburskiej, co utrupiło czeską państwowość. Nieprzyjemna to była okoliczność, jednakże miała ona pewną cechę pozytywną, albowiem zwycięzcy przejęli na Białej Górze przepiękny kościół pod wezwaniem Panny Marii Zwycięskiej, który po odzyskaniu przez Czechy niepodległości popadł w straszną niełaskę, zwłaszcza że nasi południowi sąsiedzi nie są zbyt gorliwymi katolikami. Kiedy lata temu byłem po raz pierwszy na Białej Górze, widziałem dziury w kopule tej pięknej, barokowej budowli. Szczęściem od dawna już tak nie jest.
Znaczy się dziur nie ma, ale świątynia barokowa oczywiście jest, co jest jak najbardziej na miejscu, bo Praga to miasto przede wszystkim barokowe – mimo klasztoru św. Jerzego, katedry św. Wita, Letohrádka Hvězdy i innych, niebarokowych piękności. A największym architektem barokowej Pragi był pewnie Kilián Ignác Dientzenhofer, który wzniósł był choćby pałac Kinskich i dwa (słownie: dwa!) kościoły św. Mikołaja, jeden na Starym Mieście, a drugi (wespół z bratem) na Małej Stranie, takoż niesłychanej piękności Dom Loretański, czyli – jak to mówią Czesi – Loretę. Notabene onże mistrz zostawił ślad swego talentu na ziemiach dziś polskich w postaci pięknego kościoła na Legnickim Polu.
Ale może się mylę. Może największym architektem barokowej Pragi był Jean-Baptiste Mathey, które na zlecenie hr. Sternberga postawił był Pałac Trojski, cud absolutny świeckiej architektury barokowej.
Ostatni raz podziwiałem te piękności w owym roku, w którym w Polsce był już rząd Mazowieckiego, a w Czechach jakieś komunistyczne ni to, ni owo. Przebywałem w Pradze na mocy tzw. wymiany naukowej między akademiami nauk obu bratnich narodów, znakiem tego zakwaterowany zostałem w hotelu dla naukowców „z bloku”, nieśmiertelnej Mazance. Była to buda „na kraji města” dość paskudna. Przy czym, aby się do niej dostać, trzeba było przejść dobry kawałek na piechotę, co o tej porze roku (była to wczesna, rozklapciana w błocie zima) nie należało do największych przyjemności.
Spędziłem tam kilka wieczorów, choć nie wszystkie, gdyż często grałem po nocach w szachy w knajpie, którą nazywali U Nováků, choć naprawdę zwała się bodaj Herna, ale głowy nie dam, bo niby za co? No i siadywałem w restauracji tego hotelu na Mazance, nudząc się jak mops i tylko czekając, aby ktoś się przysiadł, co też się często zdarzało. Czesi się przysiadali, Węgrzy i takie inne z bloku. Ja zaś pewny siebie nową polską demokracją prawiłem straszne bezobrazia na komunę i ruskich. Z początku koledzy z innych krajów słuchali mnie zaciekawieni, ale prędko zaczęli odpadać od ściany: przodem Czesi, a tyłem Węgrzy. Koniec końców zostałem sam.
No i pewnego wieczora siedzę sobie jak ten trędowaty, pijąc białe wino z Moraw, aż tu z hukiem otwierają się drzwi, a ostry powiew zimnego powietrza burzy włosy prześlicznej recepcjonistce. Czarnowłosa była bestyjka. I z wielkim hukiem wpada facet o wschodnich rysach twarzy, a statury wprost przeciwnej, czyli całkiem sporej. A na głowie czapka, nad którą malowniczo majta się piękny pompon, trochę niestosowny dla wieku właściciela. Podbiega do lady recepcyjnej i oznajmia, co następuje:
„Ja (tu przestawił się kulturno imieniem i nazwiskiem), ja fizyk, Tatar z Nowosybirska. Skażitie dziewuszka, ili drugije Tatary z Nowosybirska w etoj gastinice żywut?”.
No kretyn, kretyn. Wyobraźcie sobie (imaginez-vous, jak mówiła pewna moja dobra znajoma, czyniąc użytek z jedynego francuskiego zwrotu, jaki sobie przyswoiła), że siedzicie sobie w hotelu, powiedźmy w Kuala Lumpur, aż tu raptem wbiega facet i natychmiast pyta brunetkę w recepcji, czy aby jacyś jego krajanie z Radomska nie pomieszkują w tym hotelu?
„Intieresno – bruneteczka odpowie z filuternym uśmieszkiem – ba ja wsiegda dumała, czto Tatary na jugie żywot”.
„Nu, da, da – replikuje gość – nawierno, nu ja dołżen skazać, czto tiepier nikto istorii Tatarów nie znajet”.
Jest to klasyczna sytuacja typu „trzeba coś powiedzieć, aby prawda wyszła na jaw i świat nie stoczył się w otchłań zła”. Przełamując więc przyrodzoną nieśmiałość (od urodzenia mam ją po przodkach), wstałem z kielichem w dłoni i powiadam:
„Możet być wy nie znajetie, nu ja etu istoriu charaszo znaju i na premier mogu wam skazać, czto zdziełał tawariszcz Stalin z Tatarami”.
Słowa te były pomyślane całkiem niewinnie, wszak Stalin już dawno rozłożył się w grobie, a podziałały na tatarskiego uczonego jak płachta na byka: jak stał, tak ruszył; gwałtownym ruchem chwycił z lady klucze do pokoju, dzikim galopem wbiegł na schody. A pompon za nim.
Pompon… tym momencie przypomina mi się nader barokowa opowieść z czasów Ludwika XIV o jego ministrze, panie Pomponne de Bellièvre. Otóż, pewnego razu zacny ten mąż, pijany już od rana, trzymał był do chrztu jakieś wysoko urodzone dziecko. Ksiądz go pyta o nazwisko, a minister, mocno zacinając się, odpowiada: „Pom – ponne”. Ksiądz czerwienieje i rzecze: „Dworujecie sobie, panie? Cóż to, dzwon chrzcimy czy dziecko?
Więc jeśli ktoś zapytałby mnie, co jest tematem tego tekstu, to natychmiast odpowiem mu: dzwon, oczywiście dzwon.