Elekcje władców na polach Woli były największymi imprezami masowymi w Rzeczypospolitej. Uczestniczyło w nich od kilku do kilkudziesięciu tysięcy osób. Prawo głosu mieli, co prawda, tylko szlacheccy elektorzy, ale do Warszawy przybywały również liczne oddziały prywatnych wojsk magnackich, rzesze służby, kupcy i przekupnie, przedstawiciele świata przestępczego i tłumy ciekawskich. W związku z najbardziej liczną elekcją w 1697 r. do Warszawy i w jej okolice przybyło ok. 50–60 tys. osób, w tym ok. 20 tys. elektorów.
Zapewnienie porządku i bezpieczeństwa podczas zjazdów elekcyjnych należało do urzędu marszałkowskiego. Generalnie udało się zrealizować to zadanie w trakcie większości elekcji. Na polu elekcyjnym, z wyjątkiem 1697 r., panował spokój (nie licząc drobnych incydentów), co dobrze świadczy zarówno o licznie tu zgromadzonych obywatelach Rzeczypospolitej, jak i o działaniach urzędu marszałkowskiego. Poziom bezpieczeństwa nie odbiegał od sytuacji istniejącej podczas współczesnych wielkich gromadzących tłumy ludzi imprez. Tym większej godne pochwały jest to, że elektorzy, w przeciwieństwie do uczestników dzisiejszych masowych zgromadzeń, dysponowali prawem posiadania broni białej, a część z nich miała też broń palną.
Jak już wspomniano, wyjątkowo niebezpieczny dla uczestników był sejm elekcyjny w 1697 r. Przybycie na pole elekcyjne niosło ze sobą nawet groźbę utraty życia. Spowodowane to było tak temperaturą nastrojów politycznych, jak i postawą marszałka wielkiego koronnego Stanisława Herakliusza Lubomirskiego, który prowadząc własną grę polityczną, zakazał podległym sobie siłom policyjnym interwencji w jakiekolwiek spory, obawiając się narazić którejś ze stron i zaprzepaścić własne szanse na koronę.
Niemal codziennie dochodziło do zamieszek, kilkakrotnie ostrzelano szopę, a marszałek poselski Kazimierz Bieliński wykazywać się musiał heroiczną wprost odwagą, by nadal prowadzić sesje sejmowe. Litewscy zwolennicy koekwacji praw rzucili się nawet na niego z obnażonymi szablami, uratowali go Sapiehowie i ich ludzie, którzy otoczywszy marszałka ze wszystkich stron, wyprowadzili go z okopu. Innym razem, gdy marszałek poselski zamknął obrady, posłowie poznańscy zażądali, aby je natychmiast wznowił, i zabrawszy laskę marszałkowską słudze Bielińskiego, tarmosząc marszałka, gwałtem wciskali mu ją w ręce, dopóki nie uratowali go przyjaciele, „a Lubomirscy odzyskali laskę”. Ludzie Lubomirskich zresztą jeszcze kilkakrotnie ocalili marszałkowi życie. 19 czerwca, kiedy to ledwo uratowano marszałka po porannej, kolejnej burdzie, sandomierzanie stwierdzili, że w kole zasiada jeden z żołnierzy, którzy zawiązali konfederację, i wskazali go z nazwiska, chcąc przyprowadzić podejrzanego na środek koła. Ten jednak przeskoczył przez wał, wsiadł na koń i począł uciekać, ostrzeliwując pogoń, która za nim wyruszyła. Całe koło poselskie wyszło na wał i obserwowało pościg, zresztą nieudany. 24 maja doszło do rękoczynów przy stoliku marszałkowskim między szlachtą województwa lubelskiego a szlachtą z województw wielkopolskich. Przedmiotem sporu był problem, czy już przystępować do wyborów marszałka (Wielkopolanie), czy jeszcze wstrzymać się z tą czynnością. Obie strony honorowo zgodziły się rozstrzygnąć swoje pretensje poprzez... walkę pospolitego ruszenia swych województw, gdy tylko ono nadjedzie.
Tak samo niebezpiecznie było w obozowiskach pospolitego ruszenia (m.in. w obozie województw lubelskiego i sandomierskiego doszło do bijatyki, której efektem było kilku zabitych) i w samej Warszawie. Na przykład 31 maja 1697 r. wracający z bankietu zorganizowanego przez kontystów poseł bełski Głogowski zaczepił pod Zamkiem wartę starosty warszawskiego Jana Dobrogosta Krasińskiego. Wywiązała się bijatyka między żołnierzami a posłem i jego służbą. Głogowski został ranny w rękę i udał się do aptekarza mieszkającego w Bramie Krakowskiej, by opatrzyć ranę. W tym momencie zjawili się pozostali uczestnicy bankietu: gospodarz starosta grabowiecki Aleksander Łaszcz, wojewoda bełski Adam Sieniawski, podstoli koronny Jerzy Dominik Lubomirski, każdy z własnym oddziałem. „Żołdacy w Zamku będący, gdy na nich nacierano, poczęli strzelać, pikami odpór dawać, kilku postrzelono i pokłuto, lecz nieszkodliwie. Skupiło się piechot, rajtarów, dragonów, tudzież pacholików blisko 3 tys., ale jednak, gdy bramy i furty wszystkie pozamykano, musieli ustąpić, a tak Jmć pan Głogowski musiał w aptece przenocować”. Można domniemywać, że większość ekscesów na polu elekcyjnym i poza nim miała podtekst polityczny. Zacietrzewienie osiągnęło wówczas poziom krytyczny i doszło nawet do wyciągnięcia szabel na kasztelana krakowskiego przed Najświętszym Sakramentem w kościele Reformatów.
Były to jednak w skali XVII w. wydarzenia wyjątkowe. Na spadku bezpieczeństwa publicznego zaważył przede wszystkim fakt, że urzędnik zobowiązany do jego zapewnienia – marszałek wielki koronny – przedłożył własne rachuby polityczne nad obowiązek, który nałożyło na niego państwo.