Andrzej Zajączkowski, nieoceniony badacz kultury szlacheckiej, zanim – z przyczyn niekoniecznie od siebie zależnych – poświęcił się badaniu zupełnie innych kwestii, określił kulturę Rzeczypospolitej mianem „struktury wielkich i małych sąsiedztw”. Co kryje się za tym terminem?
Namawiam do pewnego eksperymentu: wyobrażenia sobie dwóch niejako rzutów przestrzeni Rzeczpospolitej. Kiedy przyjrzymy się tej strukturze z lotu ptaka (perspektywa wertykalna) dostrzeżemy teren państwa – oczywiście mówię o pewnej metaforze – jako większe lub mniejsze sąsiedztwa: cały teren podzielony na sąsiadujące ze sobą własności: wielkie latyfundia i mniejsze posiadłości, tereny należące do monarchy i tereny należące do Kościoła. Rzecz w tym, że cały kraj jest takimi nieregularnymi (co do wielkości i granic) sąsiedztwami opisany.
Jeśli natomiast popatrzymy na teren Rzeczpospolitej z perspektywy horyzontalnej, uzyskamy wizerunek lekko górzystego krajobrazu, pofalowanego. Niektóre miejsca wyniesione wyżej (magnackie dwory, dwór królewski czy dwory biskupie), ale jednak żadne miejsce jednak jakoś nie znajduje się wyżej, nad innymi.
Owe perspektywy, a raczej to, co dzięki nim widzimy, to pewien – metaforyczny powtarzam – wizerunek kultury sarmackiej Rzeczypospolitej. Jasne, że im bardziej patrzymy na wschód, tym owe wzniesienia wyższe są, bo i kulturowo, i ekonomicznie owe wielkie magnackie latyfundia na Wschodzie coraz wyżej, im bardziej w wiek XVII podążamy, wyrastają. Dla ułatwienia: jeśli wyobrazimy sobie model kultury oświeceniowej, z mocno akcentowaną strukturą przestrzenną jasnego, oświeconego, centrum i ciemniejszej nieco, zaciemnionej prowincji, zrozumiemy może co można wyczytać, albo: co mogło znaczyć owo określenie Rzeczypospolitej mianem struktury wielkich i małych sąsiedztw. Kładłbym nacisk nie na przymiotniki w tym opisie, ale na rzeczownik: sąsiedztwa.
Wydaje się mi, iż wyraża owa sąsiedzkość kilka aspektów, na które warto zwrócić uwagę. Najpierw będą to aspekty o znaczeniu politycznym.
Przywileje takie jak neminem captivabimus, i całe w ogóle zorganizowanie struktury obywatelskiej Rzeczpospolitej zakładało przecież równość szlachty wobec prawa. Równość, która wyrażała się na przykład w bezprawności aktu zatrzymania siłą jakiegokolwiek obywatela bez wcześniejszego wyroku sądowego. Z drugiej strony przywilej ów miał swoje dopełnienie w strukturze władzy politycznej w państwie, do której to władzy włączeni byli wszyscy, bez wyjątku, obywatele, na tych samych prawach. Podejmowanie decyzji w sprawach do wszystkich należących należało wszak już od zarania wieku XVI do wszystkich obywateli: decyzje w sprawie wojny czy pokoju, decyzje ekonomiczne – wszystkie miały w państwie zapadać na poziomie władzy najniższej: sejmikowej. Kiedy dołączy się do tego przywilej (a może raczej obowiązek!) wyboru osobistego (elekcja viritim) monarchy, może łatwiej nam będzie zrozumieć fakt, iż zarówno w sprawach prowadzenia polityki wewnętrznej i polityki międzynarodowej, jak i w sprawie wyboru posłów na sejmy, ale i w sprawie wyboru monarchy, decydowali sąsiedzi: szlachta, którą sąsiedzko zjeżdżała się na swoje terytorialne sejmiki, by radzić o tych sprawach.
Sąsiedzkość, i to jest niejako drugi z jej aspektów, miała tak samo znaczenie obyczajowe czy powiedzielibyśmy folklorystyczne. Sąsiedzko bowiem podróżowało się po kraju. To znaczy: jak zauważają nie tylko polscy pisarze tego okresu, infrastruktura, hmm, hotelowa, w Rzeczypospolitej nie była, mało powiedziane, najlepsza. Stąd często podróż szlachcica (a jak się okazuje energia kinetyczna szlachty polskiej była zadziwiająca, wystarczy na przykład przywołać Marcina Matuszewicza, autora niezwykle ciekawych pamiętników z wieku XVIII, aby się przekonać, iż szlachta była niezwykle ruchliwa) przebiegała od dworu do dworu. Niepisany obowiązek goszczenia podróżnego doczekał się wielu, tak samo komicznych, sardonicznych czy złośliwych nawet opisów w poezji epoki (zarówno pisanych z perspektywy oszukiwanego podróżnego, jak i przerażonego przeciągającą się wizytą importuna, gospodarza). Potocki powołuje się na przysłowie: „Mijaj murowany komin”, które stosuje do sytuacji i gospodarza, i gościa. Owa potrzeba, konieczność, zwyczaj przyjmowania gościa, śmiem sądzić, miała dwie konsekwencje. Szlachcic, dajmy na to, litewski, którego sprawy (nie wnikajmy jakie, spraw było wiele, różnych) wyrywały z domowych pieleszy i pchały w drogę, dajmy na to, w krakowskie, dzięki owej gościnności, wszędzie był u siebie; wszędzie był sąsiedzko przyjmowany; owa albowiem sąsiedzkość wynikała w tym wypadku z, jak się to w dawnych czasach mawiało, solidaryzmu klasowego szlachty, a ów solidaryzm był oparty na tożsamości praw, pewności szlacheckich wolności i przywilejów, ale tak samo na sąsiedzkim zamieszkiwaniu szlachty.
Trzeci bowiem aspekt owej sąsiedzkości, na co lubią wskazywać Jan Bystroń czy Aleksander Bruckner, autorzy dawnych, wspaniałych encyklopedii staropolskich, wynika ze sposobu zasiedlania ziemi przez szlachtę. Odwieczność, rodowość, zasiedzenie, swoiste klanowe zamieszkiwanie terenu oznaczało, że sąsiadów się nieco dziedziczyło. Jeśli było się nowym sąsiadem (jak to jest w opowieści Paska), trochę czasu i energii wymagało wejście w owe nowe sąsiedzkie środowisko (pamiętamy, mam nadzieję, jak Pasek musiał sobie siłą – a dokładniej: jednym z sąsiadów, którym cisnął o ziemię – radzić z dowcipami o Mazurach, których do czasu musiał wysłuchiwać, kiedy się osiedlił w Małopolsce). Ale kiedy już się w nie weszło, stawało się częścią pewnej struktury społecznej, która, znowu powołam się na Paska, była rodzajem koła ratunkowego, bezpośredniej, a i skutecznej ochrony. W słynnej paskowej frazie, wyrzuconej przezeń do przesłuchujących go senatorów słyszymy: Za niewinność moję ujmie się Bóg, wojsko i moja uboga parentela, bo mi nietrudno o krewność, dawno się czując, żem jest szlachcicem. Polęże głowa, zostaną zęby i jakażkolwiek nominis recordatio.
Owa „pamięć imienia”, pozwolę sobie to tak zinterpretować, to nic innego, tylko szlachecka sąsiedzkość, którą szlachcic bywał silny, na której mógł polegać i oprzeć się, kiedy pojawiało się zagrożenie.
Wreszcie sąsiedzkość jest swego rodzaju towarzyskością. Obyczaj sąsiedzkiego wizytowania się, wspólnego przeżywania poszczególnych etapów życia rocznego (rokiem liturgicznym, ale i przyrodniczym napędzanego), to – jak znowu twierdzą badacze sarmackiej polis – wobec niekiedy wielkich odległości od „sąsiadów” i naturalnego skazania na nudę przebywania długotrwałego w środowisku domowników i różnego rodzaju osób posługujących – powód do rozrywki: przyczyna dyskusji, gawędy, tańców, popijania czy innych form cieszenia się własną obecnością.
Na koniec powiem tyle, iż owe wymienione aspekty sąsiedzkości, w dobie dzisiejszej, zadziwiającej atomizacji, kiedy nawet więzi rodzinne, pokoleniowe, skazywane są na abnegację, już w XVIII wieku irytowały świat postępu. W „Monitorze” co i rusz dochodzi do krytyki sąsiedzkości, utożsamianej z parafiańskością, zawężeniem horyzontów, swoistym anachronizmem, który – w marszu ku lepszej, świetlanej przyszłości – należy poddać zdecydowanej krytyce, a najlepiej wyzwoleniu się. Człowiek nowoczesny, to raczej człowiek z miasta, który wyzwoliwszy się z okowów obciążającej go parenteli, gotowy jest do przyjęcia zadań, jakie nakłada na niego nowa egzystencja. Na wszelki wypadek jednak, wyzwoliwszy się z natrętnej sąsiedzkości, nie buduje nowej, i może słusznie, bo po co, gdy wyzwolił się z jednego ograniczenia, ma wkraczać w nowe?