© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
   |   24.10.2016

Scena balkonowa

Nic na to nie poradzę, ale uwielbiam muzea, to dla mnie zawsze najciekawsza część miasta, bo też stosunkowo rzadko umiejscowione są na wsi. Nie znaczy, że tam ich w ogóle nie ma, ale zakładam się, że w Paryżu jest ich więcej niż we wsi Gruszczyn, którą (ze zmiennym szczęściem) zamieszkiwali moi zacni przodkowie. Uwielbiam nawet te duże, ba, nawet Luwr, który u wielu ludzi cieszy się jakoś zrozumiałym obrzydzeniem. Naprawdę nie dziwota, bo przecież są to morgi a morgi. Ukułem nawet francuski czasownik du premier groupe – „louvrer”. Odmienia się tak: je louvre, tu louvres, il/elle louvre, nous louvrons, vous louvrez, ils louvrent. A oznacza on – pi razy oko – tyle co włóczyć się po bezkresnych przestrzeniach bez większego ładu i składu. Przypomina to nieco wycieczkę po Antarktydzie, tylko w nieco przychylniejszych warunkach klimatycznych. Można też biegać po Luwrze na czas, na rekord – o czym dowiedziałem się z pewnego francuskiego filmu, całkiem dobrego, ale tak nieprzyzwoitego, że strach nawet wymieniać tytuł. Ale kocham też i muzea małe, choćby Musée de Cluny, relikwiarz przepięknego cyklu tapiserii z jednorożcem, czy Musée National Gustave Moreau – przy całej rezerwie dla malarza. Zresztą musée d’artiste to odrębny problem, który warto poruszyć w odrębnym felietonie albo nawet w felietonach trzydziestu. Ale akurat w tym chciałbym słówko nie o muzeum artysty, tylko kapitalisty.

Ów bogacz nazywał się Édouard André i był członkiem protestanckiej rodziny bankierskiej, a urodził się był w roku 1833. Człek był wykształcony, światowy, no i usposobiony nader patriotycznie. Nie dość, że w dość przykrym czasie wstąpił do gwardii narodowej, to jeszcze, na współkę z Rotszyldami, wpłynął był mocno na błyskawiczną spłatę haraczu, którą Prusy nałożyły na Francję po klęsce 1871 r. W dziesięć lat później poślubił młodą malarkę, pannę Nellie Jacquemart, na skutek zamówienia u niej portretu własnego. Późniejszy owoc tych posiadów to nasze (nasze jak nasze) muzeum Jacquemart-André. Mieści się ono na Bulwarze Haussmanna pod numerem 158, w bardzo wytwornym, choć nieco zbyt fikuśnym pałacyku, zaprojektowanym przez architekta Henriego Parenta. Jak powiadał Oscar Wilde o Buckingham Palace – „tak powinien mieszkać dżentelmen”. W swoim czasie klatkę schodową pałacu Andrégo podziwiano z nie mniejszym zapałem niż klatkę schodową nowej opery Charles’a Garniera.

Nie mam zamiaru rozpatrywać tu wewnętrznych artykulacji tej zgrabnej budowli ani też wdawać się w konsyderacje, która część zbiorów bardziej przynależy do Édouarda, która zaś do Nellie. Oczywiście w sensie duchowym, nie zaś finansowym, bo wiadomo, że kasę miał Édouard. Ozdobą Jacquemart-André jest bez wątpienia tzw. galeria wenecka, gdzie wiszą przede wszystkim tzw. promitifs, czyli malarze wczesno renesansowi: Andrea Mantegna, Giovanni Bellini, Carlo i Vittore Crivelli, Cima de Congliano…No i bijący wszystko na głowę Vittore Carpaccio, ulubiony malarz mój i Malte Lauridsa Brigge, czyli Rainera Marii Rilkego. Carpaccio, tak rzadki poza Italią… Jego obraz ma tytuł bardzo przyjemny: „Hippolita, królowa Amazonek z wizytą u Tezeusza, króla Aten”. Nie wiem, z jakiego źródła malarz zaczerpnął tę scenę, z tego, co ja słyszałem, ta wizyta miała dość specyficzną naturę – Hippolita po prostu na Ateny napadła. Z drugiej strony, ów humanista, który wyciągnął dla Carpaccia ten temat, musiał być wielce uczony w mitach.

Wenecjanie wspaniali, ale Florentyńczycy wcale nie gorsi, ba, pewnie nawet lepsi, bo na obrazie Uccella św. Jerzy po raz któryś zabija smoka, a Madonny Pietra Perugina, Sandra Botticellego i Alessia Baldovinettiego znalazłyby się pewnie w pierwszej dwudziestce moich ulubionych Madonn Quattrocenta, czyli w bardzo, ale to bardzo elitarnym gronie. Szczególnie ta ostatnia, Baldovinettiego, malarza mniej znanego, co nie oznacza – zapoznanego. Cukiernicze chmurki za Madonną płyną równo pod linijkę, tak słodkie, jak jej oblicze.

Quattrocento jest tu tak niesamowite, że przyćmiewa barok, choć jest tu i Chardin, i Rembrandt, van Dyck i Boucher, tudzież całkowicie nieprzyzwoity Fragonard, pt. „Nowa modelka” (szkoda, że państwo tego nie widzą). Ba, jest też rozkoszny Jean-Marc Nattier, portret markizy d’Antin z papugą na ręku. Nie zgadniesz, kto ładniejszy: różowa markiza czy zielony ptak? Różowe i zielone – czysty Stendhal.

Jednakże wszystkie te cuda (z przydatkiem genialnego portretu hrabiego de Nantes, pędzla Jacques’a-Louisa Davida) staczają się z naszej pamięci po schodach w momencie, gdy stajemy u ich szczytu. Wychodzimy bowiem na poręczny balkonik, który otwiera się na przeniesiony z Villa Contarini, z podweneckiej Miry fresk Giambattisty Tiepola pod wielce stosownym tytułem „Powitanie Henryka III w willi Contarinich”. Ta barierka jest tylko po to, abyśmy mogli się wygodnie oprzeć, podziwiając arcydzieło Tiepola!

I chyba na tym polega dobre życie: oprzeć się na czymś i patrzeć, i patrzeć.