Nic na to nie poradzę, ale uwielbiam muzea, to dla mnie zawsze najciekawsza część miasta, bo też stosunkowo rzadko umiejscowione są na wsi. Nie znaczy, że tam ich w ogóle nie ma, ale zakładam się, że w Paryżu jest ich więcej niż we wsi Gruszczyn, którą (ze zmiennym szczęściem) zamieszkiwali moi zacni przodkowie. Uwielbiam nawet te duże, ba, nawet Luwr, który u wielu ludzi cieszy się jakoś zrozumiałym obrzydzeniem. Naprawdę nie dziwota, bo przecież są to morgi a morgi. Ukułem nawet francuski czasownik du premier groupe – „louvrer”. Odmienia się tak: je louvre, tu louvres, il/elle louvre, nous louvrons, vous louvrez, ils louvrent. A oznacza on – pi razy oko – tyle co włóczyć się po bezkresnych przestrzeniach bez większego ładu i składu. Przypomina to nieco wycieczkę po Antarktydzie, tylko w nieco przychylniejszych warunkach klimatycznych. Można też biegać po Luwrze na czas, na rekord – o czym dowiedziałem się z pewnego francuskiego filmu, całkiem dobrego, ale tak nieprzyzwoitego, że strach nawet wymieniać tytuł. Ale kocham też i muzea małe, choćby Musée de Cluny, relikwiarz przepięknego cyklu tapiserii z jednorożcem, czy Musée National Gustave Moreau – przy całej rezerwie dla malarza. Zresztą musée d’artiste to odrębny problem, który warto poruszyć w odrębnym felietonie albo nawet w felietonach trzydziestu. Ale akurat w tym chciałbym słówko nie o muzeum artysty, tylko kapitalisty.
Ów bogacz nazywał się Édouard André i był członkiem protestanckiej rodziny bankierskiej, a urodził się był w roku 1833. Człek był wykształcony, światowy, no i usposobiony nader patriotycznie. Nie dość, że w dość przykrym czasie wstąpił do gwardii narodowej, to jeszcze, na współkę z Rotszyldami, wpłynął był mocno na błyskawiczną spłatę haraczu, którą Prusy nałożyły na Francję po klęsce 1871 r. W dziesięć lat później poślubił młodą malarkę, pannę Nellie Jacquemart, na skutek zamówienia u niej portretu własnego. Późniejszy owoc tych posiadów to nasze (nasze jak nasze) muzeum Jacquemart-André. Mieści się ono na Bulwarze Haussmanna pod numerem 158, w bardzo wytwornym, choć nieco zbyt fikuśnym pałacyku, zaprojektowanym przez architekta Henriego Parenta. Jak powiadał Oscar Wilde o Buckingham Palace – „tak powinien mieszkać dżentelmen”. W swoim czasie klatkę schodową pałacu Andrégo podziwiano z nie mniejszym zapałem niż klatkę schodową nowej opery Charles’a Garniera.
Nie mam zamiaru rozpatrywać tu wewnętrznych artykulacji tej zgrabnej budowli ani też wdawać się w konsyderacje, która część zbiorów bardziej przynależy do Édouarda, która zaś do Nellie. Oczywiście w sensie duchowym, nie zaś finansowym, bo wiadomo, że kasę miał Édouard. Ozdobą Jacquemart-André jest bez wątpienia tzw. galeria wenecka, gdzie wiszą przede wszystkim tzw. promitifs, czyli malarze wczesno renesansowi: Andrea Mantegna, Giovanni Bellini, Carlo i Vittore Crivelli, Cima de Congliano…No i bijący wszystko na głowę Vittore Carpaccio, ulubiony malarz mój i Malte Lauridsa Brigge, czyli Rainera Marii Rilkego. Carpaccio, tak rzadki poza Italią… Jego obraz ma tytuł bardzo przyjemny: „Hippolita, królowa Amazonek z wizytą u Tezeusza, króla Aten”. Nie wiem, z jakiego źródła malarz zaczerpnął tę scenę, z tego, co ja słyszałem, ta wizyta miała dość specyficzną naturę – Hippolita po prostu na Ateny napadła. Z drugiej strony, ów humanista, który wyciągnął dla Carpaccia ten temat, musiał być wielce uczony w mitach.
Wenecjanie wspaniali, ale Florentyńczycy wcale nie gorsi, ba, pewnie nawet lepsi, bo na obrazie Uccella św. Jerzy po raz któryś zabija smoka, a Madonny Pietra Perugina, Sandra Botticellego i Alessia Baldovinettiego znalazłyby się pewnie w pierwszej dwudziestce moich ulubionych Madonn Quattrocenta, czyli w bardzo, ale to bardzo elitarnym gronie. Szczególnie ta ostatnia, Baldovinettiego, malarza mniej znanego, co nie oznacza – zapoznanego. Cukiernicze chmurki za Madonną płyną równo pod linijkę, tak słodkie, jak jej oblicze.
Quattrocento jest tu tak niesamowite, że przyćmiewa barok, choć jest tu i Chardin, i Rembrandt, van Dyck i Boucher, tudzież całkowicie nieprzyzwoity Fragonard, pt. „Nowa modelka” (szkoda, że państwo tego nie widzą). Ba, jest też rozkoszny Jean-Marc Nattier, portret markizy d’Antin z papugą na ręku. Nie zgadniesz, kto ładniejszy: różowa markiza czy zielony ptak? Różowe i zielone – czysty Stendhal.
Jednakże wszystkie te cuda (z przydatkiem genialnego portretu hrabiego de Nantes, pędzla Jacques’a-Louisa Davida) staczają się z naszej pamięci po schodach w momencie, gdy stajemy u ich szczytu. Wychodzimy bowiem na poręczny balkonik, który otwiera się na przeniesiony z Villa Contarini, z podweneckiej Miry fresk Giambattisty Tiepola pod wielce stosownym tytułem „Powitanie Henryka III w willi Contarinich”. Ta barierka jest tylko po to, abyśmy mogli się wygodnie oprzeć, podziwiając arcydzieło Tiepola!
I chyba na tym polega dobre życie: oprzeć się na czymś i patrzeć, i patrzeć.