Samozwańcy to zwykle ludzie śmiali i bezczelni, stosownie do czego źle kończą.
Zjawisko samozwańców alias impostorów – nie mówię tu o słynnej powieści Jeana Cocteau Thomas l’Imposteur (1923) – jest bardzo stare i szacowne. À propos, na nasze ekrany wszedł właśnie film pt. Impostor – nie wykluczam, że to ekranizacja Cocteau. Oczywiście można powiedzieć, że w zasadzie każdy osobnik, który obwołuje się władcą bez odpowiednich umocnień prawnych, jest samozwańcem. Ale chodzi tu o ich specyficzny rodzaj, taki mianowicie, że dany egzemplarz ludzki na mocy fizycznego podobieństwa (niekoniecznie bardzo wielkiego) udaje kogoś, kto te prawa autentycznie posiada. I do czasu udaje skutecznie, wykorzystując ludzkie zamiłowanie do awantur i rebelii, takoż zapędy wolnościowe rozmaitych grup społecznych. Po burzliwych zajściach i srogich bijatykach (z początku zwycięskich) bywa, że od czasu do czasu samozwaniec taki, ku zadowoleniu ludu miejskiego, zostaje efektownie ścięty.
W Polsce i za piękną rzeką Bug samozwaniec kojarzy się z tzw. dymitriadą, a właściwie dymitriadami, i traktowany jest (tak przynajmniej mi się zdaje) jako zjawisko w dużej mierze polskie, a właściwie rzeczpospolitańskie, związane z rzekomo koszmarnym bałaganem, który u nas panował. Przecież, choć Griszka Otriepiew Polakiem nie był (ale być nim chciał), to jego roszczenia do czapki Monomacha poparł nasz król, a potężny wojewoda Jerzy Mniszech dał mu córkę za żonę. Podobno piękna to była dziewczyna, ale temperament ją z lekka rozsadzał – na koniec kariery schłodzono ją pod lodem. Jednakże zjawisko samowładztwa najpiękniej chyba rozwinęło się w Anglii, a konkretnie po bohaterskiej śmierci w bitwie pod Bosworth (1485) Ryszarda III, rzekomego potwora, a w istocie człeka pełnego cnót obywatelskich i wojskowych, którego jedyną ważną przewiną było zamordowanie dwóch nieletnich synów ukochanego brata, króla Edwarda IV, wielkiego wodza i kobieciarza. I w tym sęk, i tu jest pies pogrzebany (notabene nigdy nie pojmowałem, o czym w tym głupkowatym powiedzeniu chodzi). Ale z pewnością chodzi o to, że po śmierci Ryszarda zaczyna się prawdziwa parada impostorów, z panami Lambertem Simnelem i Perkinem Warbeckiem na czele.
Powróćmy wszakże do naszych prowokatorów, a właściwie do jednego: wspomnianego Otriepiewa. Notabene nie jest figurą specjalnie w Rosji lubianą, co najlepiej chyba oddaje pewna miniatura z końca XVII wieku, na której Dymitr przedstawiony jest bez części twarzy, tudzież bez brody, co ma wyrażać jego sympatię do wrednej kultury lackiej, tzn. polskiej, czyli zachodniej. Dymitriadę poprzedziła cała masa spektakularnych wydarzeń, z których najbardziej zdumiewający był rzekomy fakt, że ostatni przedstawiciel sławnej wareskiej dynastii Rurykowiczów, małoletni Dymitr, syn Iwana Groźnego, w roku 1591 własnoręcznie nawlókł się na scyzoryk, co nawet w skali historii Rosji wygląda na osiągniecie naprawdę wyjątkowe. Tron zagarnął car operowy Borys Godunow, który chwiał się na nim dość krótko, bo miał wielu wrogów – bo niby dlaczego jeden bojar ma panować nad innym?
W tym też to czasie w Sandomierzu, u wojewody Jerzego Mniszcha, osobistości mocno szkodliwej, zmaterializował się czarujący młody człowiek, który z całkowitą pewnością siebie twierdził, że jest tym właśnie Dymitrem Iwanowiczem. Najpewniej był kimś nieco innym, bo zbiegłym z klasztoru mnichem. Wojewoda, wielki krętacz, wyczuł pismo wydatnym nosem i obiecał mu swą córkę Marynę. Z pewnością miał nadzieję rządzić państwem moskiewskim, co wydaje się arcyludzkie. Griszka złożył przy tym wiele obietnic, m.in. uznania unii kościelnej. Bardzo się to spodobało Watykanowi. Najważniejsze jednak, że król Zygmunt III Waza przyjął uzurpatora na prywatnej audiencji, choć jestem przekonany, że był na tyle inteligentny, by nie wierzyć w kłamstwa Otriepiewa. Było to przykre dla godności korony polskiej oszustwo, po prostu historyczny skandal. Pamiętać o tym powinni ci z naszych rodaków, którzy wciąż twierdzą, że Polacy nigdy nic złego nie zrobili.
Dalej wiadomo: tryumfy wojsk polsko-samozwańczych, wkroczenie Dymitra do Moskwy w czerwcu 1605 roku, jego ślub z Maryną, no i prezent ślubny w postaci wielkiego powstania w nocy z 16 na 17 maja 1606 roku. Towarzyszyła temu wielka rzeź przybyłych do Moskwy Polaków – coś na kształt nocy św. Bartłomieja. Dymitra naturalnie zabito, a trupa spalono, prochy zaś wystrzelono w kierunku Polski. To chyba powinno się nazywać „car puszka”.
I tak się kończy ta renesansowo-wczesnobarokowa opowieść. Później wybucha druga dymitriada, z nowym Dymitrem Samozwańcem i z tą samą Maryną, która ostatecznie kończy pod lodem, co wielce zainteresowało słynnego malarza neobarokowego Jana Matejkę. Interesował go też Iwan Groźny, ale dajmy wreszcie im obu, Janowi i Iwanowi, święty spokój.