Warto pamiętać, że Johan Huizinga, autor nieśmiertelnej Jesieni średniowiecza, miał też niejedno do powiedzenia o czasach baroku.
Główny zamysł książki holenderskiego profesora to przeciwstawienie kultury tzw. „domeny burgundzkiej” Włochom odrodzenia, takim, jakimi widział je Jacob Burckhardt w słynnej księdze o renesansowej Italii. „My też – zdaje się powiadać Huizinga (spróbujmy jego nazwisko wymawiać „Hauzingha”, czy jakoś podobnie) – potrafiliśmy żyć i tworzyć tak samo intensywnie i pięknie jak Włosi, i nie mniej dramatycznie artystycznie przeżywać swe życia. My, ludzie z Brugii, Gandawy czy Ypres”. W istocie było to zakwestionowanie burckhardtowskiego konceptu włoskiego renesansu.
Dziś nieco inaczej postrzegamy te sprawy i nie ma sensu orzekać, który z wielkich uczonych miał rację. Grunt, że obie książki są całkiem wspaniałe, choć z pewnością nie da się utrzymać ich tez w nowoczesnej debacie naukowej. Ale czytał je będę zawsze z wielką przyjemnością.
Oczywiście Jesień to nie jedyna wybitna książka Huizingi. W Polsce niemałą popularnością cieszył się jego Homo ludens, rzecz bardzo głęboka, przeciwstawiająca zapracowanemu po uszy „homo faberowi” człowieka bawiącego się. Zdaje mi się, że to mniej redukcyjne ujęcie istoty kultury ludzkiej, choć może jeszcze głębiej zaorał wielki niemiecki filozof Ernst Cassirer, tworząc swego „homo symbolicusa”, człowieka symbolicznego. Co zaś do Huizingi, to jego Erazm (chodzi oczywiście o wielkiego rotterdamczyka) też był u nas mocno czytany.
Ale niech zgaśnie słońce odrodzenia, bo przecież przebywamy w świecie baroku, a o nim też miał przecież wiele do powiedzenia ów sanskrytolog (bo takie formalne wykształcenie otrzymał Johan Huizinga). Zwłaszcza w pracy Kultura XVII-wiecznej Holandii, którą jakieś dziesięć lat temu ładnie przełożył i solidnie opracował Piotr Oczko, znawca przedmiotu. W tej oto książce Huizinga odnosi się (bo, po prawdzie, musi) do samego konceptu baroku. Przykładowo:
„To, jakie obrazy wywoła w wyobraźni słowo «barok» opisujące styl i istotę wieku XVII, zależy od tego, czy myślimy o baroku wczesnym, czy też późnym. Wczesny barok łączy się z nieograniczonym bogactwem form, barwną żywiołowością rycin Goltziusa czy komedii Bredera lub Bena Jonsona – krótko mówiąc z cechami bliskimi renesansowi, po którym barok nastąpił bez ostrej cezury. Termin «barok» zyskuje znaczenie tylko wtedy, gdy porównamy go z renesansem. Wiek XVII, w odróżnieniu od XVIII, oznacza powrót do sztywnych i absolutnych reguł, surowości linii i formy, ograniczenia obfitości detali na rzecz skupienia się na całości i przestrzegania zasad”.
Jak widać, mistrz Huizinga miał niechęć do absolutyzowania pojęć stylistycznych: termin „barok” może być stosowany wyłącznie pragmatycznie – z braku laku. Naturalnie, jest w tym sens, jakkolwiek niepełny: o ile rzeczywiście w niejednym aspekcie kultura baroku zesztywniała, jak choćby w przedmiocie manier towarzyskich (niewątpliwie były to wpływy hiszpańskie), to ewolucja form architektonicznych i rzeźbiarskich przebiegała w wielu przypadkach akurat w odwrotnym kierunku od tego, który wskazał Huizinga: od prostych, przejrzystych założeń (choćby Il Gesù) po plątaninę linii i ornamentów w kościołach hiszpańskich czy bawarskich. No, ale to już pułapka apodyktycznych twierdzeń, w którą często wpadają twardzi pragmatycy.
Warstwę malarską opowieści-podręcznika, bo przecież jest to prawdziwy podręcznik holenderskości, nieomijający historii, klimatu czy podziałów geograficznych tego kraju, polski historyk czyta z łatwością, zwłaszcza gdy przyswoił sobie książki profesora Antoniego Ziemby. Nieco gorzej jest z literaturą, gdyż prędko połapałem się, że jest ona dla mnie prawdziwą terra incognita, z wyjątkiem może Constantijna Huygensa. Wszelako zdaje się, że to nie on jest głównym bohaterem Huizingi, lecz Joost van den Vondel (1587–1679), niezwykle wszechstronny pisarz tej doby (choć nie napisał żadnego erotyku) uważany przez Holendrów za kogoś na miarę Szekspira czy zgoła Dantego. Niewykluczone, że w czasach Huizingi wielu Holendrów podzielało ten pogląd, w dużej mierze, jak myślę, ze względu na wielce sympatyczną osobowość Vondela, bo był to człowiek niezmiernie wrażliwy, nieco naiwny, chyba odrobinę fajtłapowaty i z pewnością (tak go widzę) uroczy. Niestety, ów mistrz pióra, którego dzieła iskrzą się najpyszniejszymi barwami, sam często musiał wkładać żałobną przyodziewę, gdyż odumarła go cała najbliższa rodzina. Oczywiście odbiło się to w jego twórczości, a najbardziej wzruszające jest pożegnanie z synkiem Constantinem:
Konstantynku, drogi synku,
Cherubinku w górze nieb,
Z pustki w dole, na padole,
Sennym oczkiem śmiejesz się.
„Mamo droga, skąd ta trwoga,
Czemuż zwłoki ściskasz me,
Mieszkam w górze, latam w górze,
Jak Aniołek w Niebie śpię”.
Nazywa się to Dziecko na marach (1652) i naprawdę może, nawet dziś, poruszyć do łez. Niektórym przywiedzie pewnie na pamięć dużo wcześniejsze renesansowe Treny Jana Kochanowskiego, tekst, wierzę, szczery w swym bólu, lecz pełen wielkich kunsztowności poetyckich. A u Vondela – prosto, prościutko, w samo serce. I może, jeśli ktoś po raz kolejny będzie rozpatrywał różnicę między odrodzeniem a barokiem, niech zauważy prosty wierszyk pana Joosta.